Wyszukiwarka

piątek, 22 lutego 2013

Książę ciemności (1987) [Recenzja]



Tytuł: Książę Ciemności /Prince of Darkness (1987)
Reżyseria: John Carpenter
Scenariusz: John Carpenter
Gatunek: Horror

Gdzie diabeł nie może, tam Carpentena pośle

Polska przeważnie kraj typowego katolicyzmu, który wpieprza się w życie moralne obywateli. Coraz więcej pacjentów oddziałów geriatrii pcha się w tą społeczność jakby byli ślepo zapatrzeń w kazania ojca Rydzyka, który emanuje do nich coraz to większą sympatią, a w rzeczywistości za plecami liczy grube papierki z facjata Zygmunta Starego, wożąc się najlepszymi brykami po mieście. A szkoda, bo dziadkowie niejako podtrzymywali ten nasz rozwój gospodarczy w Polsce na coraz bardziej się kurczącym i bezlitosnym rynku pracy, ciężko harowali, powstrzymywali komunistyczne rządy Rzeczypospolitej polski, by nam żyło się godniej i dostojniej. A teraz robią biednym wodę z mózgu i każą płacić za każdą domenę jaką oferuje kościół. "Książę ciemności" mistrza grozy, niejako nawiązuje do tego pokręconego, kościelnego ustroju, i szkoda, że owe dzieło nie zostało zbytnio docenione w naszym kraju, może to poprzez liczbę wierzących? Jeśli spojrzeć na "rozwijający" się katolicyzm w naszym kraju, to filmidło Carpentera, mogło być dla takich osób gorzkim przekazem niszczący wszystkie ideologie wierzących.


Zarys fabularny brzmi nie zwykle niewinnie i prostacko, ale ci którzy znają ojca kina grozy, doskonale wiedzą jak przeprowadza on fabułę w swych filmach. Przedmieścia Los Angeles. W małym kościółku Katolickim ojciec Loomis dostrzega zbiornik z dziwną substancją. Wraz ze studentami próbuje on rozwikłać zagadkę kryjącą się w piwnicy. Okazuje się, że zbiornik z dziwnie wyglądającą substancją, to czyste zło szatana. Wkrótce dochodzi do dziwnych zdarzeń. Mieszkańcy przedmieścia zamieniają się w zombie i zrobią wszystko by doszło do opanowania świata przez antychrysta.

Czym charakteryzuje się kariera Carpentera? Otóż tym, że w swych przekazach filmowych potrafi przedstawić swoją wizje końca świata. Wiele jego dzieło opowiada głównie o apokaliptycznej wizji, którą przelewa na papiery scenariusza. Pamiętamy przecież takie klasyki jak "Wioska Przeklętych", i pokolenie białowłosych dzieci, które chcą opanować świat, bo przybywają z kosmosu. Może to brzmi komicznie, ale takie klasyki na stałe zapisały się w kaniony kina grozy. Jak widać, Carpenter nie tylko kojarzy się z kiczowatym slasherem "Halloween", który odniósł sukces, głównie za oceanem wplatając nowe wątki do kulejącego wówczas podgatunku slasher. Apokaliptyczne wizje końca świata Carpntera, to nic innego jak kino stałego nabytku kiczowatości i imersji dla odbiorcy. Mimo średniej "Ucieczki z Nowego Jorku", Nowojorski reżyser nie poprzestawał na ukazani swoich przerażających wizji końca świata. "Oni żyją", "the Thing", to nie są zwykłe opowiastki o zielonych ufoludkach jakie ukształciły kino amerykańskiego popcorneru. Tak samo jest w "Książę ciemności", Carpenter, ukazał wizje końca świata z naciskiem na wierzące osoby, poprzez antychrysta, który jako w biblii jest opisywanym upadłym aniołem.

Niestety, ta perełka ojca kinowej grozy nie jako umknęła widzom pomiędzy premierą "Coś", a "Wioską przeklętych". A szkoda, bo potencjał jest i nie został doceniony u rodowitych Amerykanów, może dlatego, że wzrost ateistów, znacznie ukształcił tamtą społeczność, która łaskawym okiem przyjmowała poglądy religijne? Jedno jest pewne, film trzyma w cholernie w napięciu i mimo, że dopiero w połowie tak naprawdę się rozkręca, to odbiorca jest masakrowany coraz to bardziej wymyślnymi motywami ze strony reżysera. Zombi, które chce opanować kościół to tylko chleb powszedni tego dzieła. Dalej będzie jeszcze lepiej i bardziej mroczniej. Do dziś utkwiła mi scena narodzin szatana i jego rzekomej wybrance. Carpenter w sposób mistrzowski potrafi operować na uczuciach widza, tak by jego wizja końca świata nabrała grozowej atmosfery. Kicz lat 80-tych daje o sobie znać w ostatnich 20 minutach filmu, przy których oglądający z otwartą gęba, z niedowierzaniem będzie obserwował dziwne wydarzenia. Podsycającą, stopniowo narastająca atmosfera horroru z krwi i kości to zasługa genialnego soundtracku. Ci, którzy mieli do czynienia z twórczością Carpentera wiedzą doskonale jakim mistrzem może być w tym aspekcie. Przecież do dziś w naszych uszach brzmią kawałki Enniogo Morricone, który skomponował soundtrack do "the Thing" na początku lat 80-tych. Carpenter poradził sobie świetnie jako scenarzysta, reżyser i kompozytor.

Jaki Morał z tej bajki? Otóż taki, że Carpenter wyraźnie daje znać, że oszpecone zombi występujące w filmie, można porównać do bezmózgich wierzących, którzy codziennie jako typowi zjadacze kotleta schabowego słuchają radia Maryja. Czym się właściwie różnią? Tym, że mają innych wyznawców? Owe "truposze" (które nie przypominają truposzy), to tak samo bezmózgie istotki jak społeczność ślepo wierzących katolików, którzy dopatrują się w naszym życiu moralnym ciągle czegoś złego.


Film warty obejrzenia, nie tylko dla kinofili obeznanych twórczością ojca kina grozy. "Książę ciemności," straszy i to bardzo i mówi to doświadczony fan horrorów, który nie jedno widział. Klimat przytłaczający i muzyka, podsycającą całą konserwatywność tego obrazu to największy atut filmu. Obejrzycie koniecznie jeśli szukacie straszydełka, który zaserwuje wam solidnego kopa w klejonty, nie poprzez brutalizm i sadomasochizm, ale poprzez przerażający klimat z lat 80-tych jaki doskonale znamy z takich hitów jak wielokrotnie przeze mnie wymieniane "the Thing". Obejrzycie, i potem nie mówcie mi, że horrory ocierające się o kicz i kino klasy b nie potrafią straszyć. Takim oto kazaniem, niczym ksiądz na ostatniej mszy, kończę, popijając łykiem czystej polskiej śliwowicy. Amen.

OCENA: 9.0

środa, 20 lutego 2013

Z innej Beczki: Requiem dla snu [Recenzja]



Tytuł: Requiem dla snu (2000)
Reżyseria: Darren Aronofsky
Scenariusz: Darren Aronofsky, Hubert Selby Jr.
Gatunek: Dramat

Odlot


Ale burdel na kółkach...Zamiast pracować w pocie czoła nad samodoskonalenie się, ostatnie tygodnie spędziłem na odświeżaniu klasycznych i kultowych dla mnie pozycji(horrorów). W efekcie napisałem całkiem na nowo kilka recenzji, które mogliście poczytać na łamach bloga i forum. Ale w końcu nie samymi horrorami człek żyje.Dziś postanowiłem sobie odświeżyć znane wszystkim dzieło Darrena Aronofoskiego. Jak owe dzieło wypadło po raz kolejny w oczach maniakalnego wielbiciela horrorów i innych wynaturzeń, oraz sadomasochistycznych tworów z kręgu undergoudowych produkcji i jakże prawie niemal prawdziwych snuffów? Dziś będzie nieco skromnie.... Najlepszy dramat ever!

I chyba większość się zgodzi. Film Aronofoskiego to dzieło poczciwe i cholernie prawdziwe. Tak prawdziwe, że niemal bolesne. Choć w pewnych kręgach arcydzielski, wraca się do niego niechętnie, ze względu na brutalny realizm zdarzeń. Osobiście obejrzałem go wiele razy, ostatnio jednak naszła mnie wyjątkowa ochota na te kultowe dzieło. Toteż postawiłem napisać recenzje. Z grubsza, historia nakreślona przez Nowo-Jorskiego reżysera, jest na wyraz niewinna. Ot, nieposłuszny (ale w głębi kochający) syneczek kradnie kolejne rzeczy z domu swojej mamy, by później sprzedać je za odpowiednią cenę i mieć na działkę. Czarnoskóry koleżka, który chciał być podobno dobrym chrześcijaninem, chętnie mu dotrzymuje towarzystwa. I tak, czy dzień czy noc, nasi bohaterowie ćpają ile wlezie, powoli tracąc zmysły. Mało tego, w dodatku główny mian hereos, u boku swojej ukochanej chce stworzyć prawdziwy dom. W tym całym bajzlu, można się doszukać marzeń, i niespełnionych pragnień. To zawsze kolejny powód by sięgnąć po strzykawkę...

Tak jak napisałem powyżej. Wygląda niewinnie, ale ten kto zna twórczość reżysera, wie, że lubi on grać na emocjach widza. Fabułę głównie opiera na oryginalnych tematach, jakimi są nieśmiertelność, nałóg, marzenia. Potem idzie z górki, ale Aronofski robi to cholernie konsekwentnie, toteż historie w jego filmach mają podwójną głębie i są cholernie realistyczne. Tym samym, do jego filmów początkowo podchodzę jak pies do jeża, by później zachwycić się prawdziwym reżyserskim kunsztem.
Teoretycznie mamy do czynienia z filmem, gdzie w części fabularnej pierwsze skrzypce grają narkotyki. Teoretycznie, bo im dalej las, tym bardziej fabuła jest złożona. Dostajemy solidny dramat nie tylko o narkotykach, ale także o wszelakich uzależnieniach i ludzkich słabościach. Historia ma kontekst psychologiczny i jest naszpikowana specyficznym napięciem, sprawiając, że film oglądamy, jak na szpilkach wpatrując się w ekran bez mrugnięcia oka. Zasługa tu przede wszystkim umiejętnego pokazania historii i przekazu jakiego ze sobą niesie. Dla mnie to przepis na dramat idealny, które niestety większość przypomina naiwne, ckliwe bajeczki dla bezmózgich ludzi. Surrealizm aż kipi z ekranu, trzymając w sidłach widza aż do samego finału. Reżyser widowiska wyłożył przysłowiową "kawę na ławę", a widz nic tylko wpatruje się w ekran,a dramaturgia ukazana z każdą kolejną sceną, z brutalnością przekazu, miażdży go jak małego robaczka. Można by rzec, że Darren Aronofski w tym sektorze dopiął swego.

Nie ma dobrego dramatu, bez idealnego soundtracku. Clint Mansell, który skomponował muzykę do Requiem dla snu, pokazał prawdziwy talent wykładając karty na stół, podobnie jak jego reżyserki kolega. Soundtrack jest przejmujący, pełny negatywnych emocji, ale nie jest zbytnio ckliwy. Idealnie obrazuje on rzeczywistość płynąca z narkotykowego biznesu, idealnie wpasując się charakter filmu. Podobnie jak sam film, soundtrack w głowie widza wywołuje masę refleksji i przemyśleń. Słynne Main Theme robi spore wrażenie, a to już wystarczająco, aby ścieżkę dźwiękową zaliczyć do tych czołowych.

Podstawa dobrego filmu jest aktorstwo i przyznam z japą na mordzie, że rzadko spotykam filmidło, w którym to wszyscy aktorzy zagrali fenomenalnie. Jeśli macie wątpliwości, to już wiecie gdzie szukać. Wszyscy zagrali swe role przejmująco i trudno wywnioskować, który z aktorów zanadto się wybija. Słowa uznania dla wszystkich.
Zważywszy na konserwatywność obrazu, trudno wybrać docelowego odbiorce filmu. Puszczanie filmu w gimnazjach nie wydaje się być głupim pomysłem, jednak myślę, że głównie dla wytrwałego widza. Ale jeśli lubisz dźwięk wstrzykiwania w żyłę igły, a widok zapchanego nosa białym proszkiem, ma dla Ciebie większe walory poznawcze, niż wszystkie inne filmy przyrodnicze na discovery, to film, (chyba) dla Ciebie.

"Requiem dla snu" obok "Siedem dusz" uważam za najlepszy dramat jakim miałem styczność. Głównie za wybitnie ukazaną historie, pełną przekazu i nasileń. Tym samym owy film stawiam w jednym szeregu z takimi klasykami jak "Pulp fiction" czy "Taksówkarz". Obraz, który przypomina widzowi o koszmarnej rzeczywistości związane z narkotykowym nałogiem. Film który miał na celu zszokować i solidnie znoukoutować widza. Serwując nam danie, niemal doskonałe, o upadku na same dno i zmieniający sposób patrzenia na świat, ludziach dotkniętych nałogiem, nieważne jakim, ważne że nałogiem i młody reżyser przypomina nam to z każdą kolejną minutą filmu. Dzięki temu filmowi zacząłem trochę przychylniej patrzeć na gatunek jakim jest filmowy dramat. I choć "Requiem dla snu" jest najlepszy z najlepszych, bez cienia wątpliwości można znaleźć wiele odniesień do samego siebie. I to wystarczająco dużo, aby krew gotowała się w krwiobiegu doprowadzając do swędzenia w okolicach odbytu.

OCENA: 9.5

Misery (1990) [Recenzja]



Tytuł: Misery (1990)
Reżyseria: Rob Reiner
Scenariusz: William Goldman.
Gatunek: Horror

"Pisanie nie jest przyczyną nieszczęścia, to narodziny nieszczęścia" ~ Montaigne


Tak się złożyło, że luty mogę śmiało nazwać miesiącem ze Stephenem Kingiem. Oczywiście chodzi o jego ekranizacje. Nie byłoby tak, gdybym nie odkrył jakie perełki kryje moja ulubiona wypożyczalnia filmów na samych dolnych półkach. Perełki, które kiedyś oglądałem i nie do końca pamiętam wszystkie szczegóły. Tu potwierdza się kolejna reguła recenzenta, że gust filmowy z wiekiem się zmienia, a co za tym idzie? Widz wyłapuje znacznie więcej nawiązań, przekazów płynących z danego obrazu. Ekranizacje "Misery" obejrzałem stosunkowo dawno, toteż miałem niemały dylemat czy wybrać właśnie to dzieło, czy senne miasteczko. Papierek z facjatą Zygmunta Starego poszedł na dzieło Reinera. I nie żałuję, bo teraz z lekkim uśmiechem na mordzie mogę powiedzieć, że owo filmidło wstawiam znacznie wyżej w moim prywatnym rankingu ekranizacji Kinga. No cóż, nie ma to jak docenić dzieło, w swoim wypaczonym guście filmowym.

Do czego mogą być zdolni fani? Kiedyś o tym przekonała się pewna (artystka? mniejsza z tym), która na sobie przeprowadziła nietypowy eksperyment. W jednym pomieszczeniu przepełnionym jej wielbicielami rozłożyła słój z wszelakimi rzeczami. Na stole znajdowały się takie pierdoły jak rakieta do tenisa, czekolada, itp. Przez 6 h kobieta stała nieruchomo oddając ciało swojej wypaczonej klienteli. Na początku było niewinnie, zaczęło się od obmacywań itp., lecz później fanatyzm przerodził się w lekką agresję. Kobieta wyszła naga i cała poprzylepiania jakimiś kartkami. Gdy minęło 6 h, ruszyła w stronę gapiącego się tłumu. Ten z przerażenia odsunął się na widok dziwne spoglądającej artystki. W efekcie doszła do wniosku, jak bardzo ma wypaczonych fanów, którzy są gotowi zrobić wszystko, by przelać swój przesadny fanatyzm i perwersje oraz inne wypatroszone wynaturzenia do piękna ideału. Jak bardzo mogą być niebezpieczni fanatycy przekonał się o tym także bohater powieści Misery.

Paul Sheldon znany jako pisarz mający na swoim koncie serie książek o Misery. Gdy kończy ostatni tom, w którym postanawia uśmiercić główną bohaterkę, wyjeżdża z małego miasteczka do Nowego Jorku. Jednak po drodze napada go śnieżyca, w efekcie jego samochód wylądował w zaśnieżonej zaspie. Budzi się on w pewnym pokoju, który z natury nie przypomina szpitala. Okazało się, że uratowała go najgorętsza wielbicielka wszystkich wydanych dotychczas książek, Annie. Gdy pisarz zgadza się na przeczytanie jego ostatniego dzieła, Annie nie zamierza tak prędko wypuścić Paula. Zrobi wszystko, by artysta zmienił zakończenie książki.

Tę historię znają na pamięć wszyscy fani Kinga. Nie jest to najwybitniejsze dzieło mistrza, złośliwi nawet stwierdzą, że ekranizacja wypadła lepiej niż pierwowzór. Nie zdziwiłby mnie ten fakt. Rob Reiner, głównie znany jako reżyser komedii i dramatów, postanawia wesprzeć kino grozy lat 90. i dołożyć swoją małą cegiełkę. Jedno mu trzeba przyznać, stworzył solidny klimat, taki, jaki napisał King w oryginale. Dużą rolę odgrywa imersja pomiędzy główną bohaterką, demoniczną Annie, a samym pisarzem. Można wyłapać wiele nawiązań i ciekawi nas kim naprawdę jest kobieta, która nie zamierza wypuścić swojego idola. Zapewniam Was, że ten fakt nie zasadzi wam solidnego kopa w klejnoty, jedynie mniej obeznani widzowie mogą poczuć lekkiego plaskacza na lekko zdziwionej facjacie. Sam byłem ciekawy jak film będzie trzymał się książki, a doszedłem do wniosku, że ekranizacja jest nieco łagodniejszą wersją powieści. Nie ma bowiem w niej takich efektów gore jakie zadowolą wypaczoną klientelę oczekującą więcej cycków uplatanych we krwi ani takich, jakich spodziewają się miłośnicy książki. No cóż, dziwne posuniecie reżysera, oczywiście nie musiał się trzymać zanadto oryginału Kinga, ale żeby usuwać z tej historii scen, które nie pozwolą nam na zaśniecie przed telewizorem? Tak, zgadliście, czasem powieje nudą, ale takiego zmęczenia nie odczuwałem jak w przypadku Good Fuckera (hłe, hłe, chodzi o "Ojca Chrzestnego").

Dużą rolę odgrywa tutaj pokój, w jakim dzieje się akcja filmu. Jest on poniekąd wyznacznikiem jaki buduje całą klimatyczna otoczkę tego dzieła. Reiner w sposób znakomity przeniósł ten nastrój z książki na duży ekran. Tak jak przy czytaniu widz także doznaje stopniowo narastającego klimatu grozy. Jednoczenie pałając coraz to większą nienawiścią do głównej bohaterki filmu. Pokój staje się przeklętym miejscem, do jakiego nie chce wracać widz i z mokrym pyskiem czeka na finał tej historii. Uwielbiam takie sztuczki, jakie stosują rewolucjoniści z lat 90. Odbiorca staje się marionetką, którą łatwo manipulować. Groza otacza nas za każdym razem, kiedy pojawia się demoniczna kobieta i za każdym razem, kiedy głównemu bohaterowi nie daje się uciec z tego koszmaru. Mimo iż produkcja Reinera jest typowym thrillerem z elementami dramatu, posiada on taki klimat, przy którym mogą się zarumienić twórcy znanych nam serii horrorów. Dzięki Kingowi i geniuszowi reżysera, możemy tę atmosferę odczuwać czytając książkę jak i oglądając film. I czego oczekiwać więcej od tej ekranizacji?

Oscar dla Kathey Bates za szatańską rolę, według mnie lekko przesadzony. Mało mi znana aktorka i tak zawsze będzie mi się kojarzyć jako największa wielbicielka pisarza Sheldona, lecz w ogólnym rozrachunku widziałem lepsze role w wielu filmach, które także pałają do widza nienawiścią i stwierdzam, że w tym aspekcie nie ma się czym podniecać. No cóż, zawsze ta statuetka będzie świetną reklamą dla filmu, może to i nawet dobrze, przynajmniej przykuje uwagę fanów Kinga, którzy mieli do czynienia z gorszymi ekranizacjami. Po głowie mi chodzi tylko jedno stwierdzenie: "gdzie diabeł nie może, tam babę pośle". Hłe, hłe.

Czas na werdykt i krótkie podsumowanie. Ekranizacja posiada wszystko to co najlepsze w książce Kinga. Zabrakło tylko odważniejszych scen (tutaj się trochę zawiodłem jako fan zakrwawionych torsów kobiet), ale nie jest to zbytnio odczuwalne po seansie. "Misery" jednak działa na emocje odbiorcy, to film, który da się zapamiętać bardziej niż wszystkie suchary Karola Strasburgera, stawiając poprzeczkę nieco wyżej dla przyszłych twórców, którzy zdecydują się zadebiutować na kurczącym się rynku pracy. Refleksje jaką chciał przelać na papier King, w sposób nienaruszony trafia także do kinomaniaków. I czego chcieć więcej od ekranizacji? No dobra, będę złośliwy, zmasakrowanej młodej policjantki kosiarką do trawy...

OCENA:  8.5

sobota, 16 lutego 2013

Z innej Beczki: Oldboy [Recenzja]



Tytuł: Oldboy (2003)
Reżyseria: Chan-wook Park
Scenariusz: Joon-hyung, LimChan-wook, ParkChun-hyeong...
Gatunek: Thriller


Majstersztyk

Nie jest łatwo być "Indie" w świecie filmów. Zważywszy na fakt, że wszystko zostało już "powiedziane". Chwała za to rewolucjonistą, którzy mimo tego tworzą coś niebywałego, gdzie inny się zarumienią, a reszta poklepie po plecach. Motyw zemsty wydaje się być banalny i niezwykle masowym wątkiem w tej branży. No bo przecież, nawet widz niespecjalnie interesujący się kinematografią, potrafiłby bez problemu wymienić kilka filmów z motywem zemsty. Koreański Oldboy opowiada właśnie o motywie zemsty. Zemsty, która przyjdzie z trudem, ale niezwykle usatysfakcjonuje. Przed Wami film, który zasadzi Wam solidnego kopa w ryj, pomijając klejnoty. Mnie osobiście film zaskoczył i jak szmatą powycierał mną podłogę. Łamie wszelkie konwencje i wszystko co do tej pory widzieliście. Dzieło które obejrzałem dziesiątki razy i obejrzę drugie tyle. Przed Wami Oldboy, najbardziej oryginalny film o zemście. Nie byle jakiej zemście..

Gdy ktoś pyta mnie, jaki jest najlepszy film, który obejrzałem, uśmiecham się cicho pod nosem i odpowiadam - Oldboy (2003). Nie żaden klasyk w stylu "Wściekłych psów" czy "Pulp Fiction" ale własnie Oldboy. Przy żadnym innym filmie nie odczuwałem takich silnych emocji, a długo po seansie siedziałem sam w pokoju z gębą rozdartą niczym 6-latek widzący pierwszy raz w życiu gołą babę na okładce jakiegoś taniego świerszczyka. I może ktoś na wrzuci mi za duży obiektywizm, ja wiem swoje. Oldboy to film który wali w mordę bez ostrzeżenia...

Zejdźmy jednak na ziemie. Czym tak właściwe jest te Południowo- Koreańskie filmidło? Historia nakreślona przez Chan Woon Parka(reżyser) jest na wyraz prosta i cholernie banalna. I w tym tkwi właśnie fenomen, z pozoru jakże oklepana tematyka przeradza się w coś niezwykłego. a wszystko się to dzieje na oczach widza. Oś fabularna toczy się wokół pewnego mężczyzny, który z niewiadomych przyczyn przesiedział 15 lat w wiezieniu. Po tylu latach, zostaje on jednak uniewinniony z bliżej nieokreślonej przyczyny. Facetowi jednak doskwiera ciekawość i wielka niewiadoma kłębiąca się w jego duszy. Kto go wsadził na 15 lat do paki? Dlaczego to zrobił? Kim był ten człowiek? Odpowiedzi nie przyjdą łatwo, a finał może wbić w fotel nawet najbardziej zakłamanego widza.

Tym czym jest Oldboy, trudno jednoznacznie określić. Fabularnie mamy do czynienia z thrillerem przepełnionym po brzegi nieustannym napięciem. Obeznany kinofil wychwyci tu dramaturgie, pojawią się nawet sekwencje kung-fu, charakterystyczne dla kina azjatyckiego. Gatunkowo trudno te wybitne dzieło wsadzić do jednej szuflady. Kreacja głównego bohatera także ma barwę specyficzną. Początkowo sami nie wiemy kim jest main hereos. Nie widać tu nawet przesadnej amerykanizacji, bohater nieprzypadkowo nie jest podstarzałym gliną, łykający tabletki przeciwbólowe i czekający jak na zbawienie, aż w mieście pojawią się gwałciciele, bandyci itp. Bohater gra tu pierwsze skrzypce, na jego podstawie zweryfikujemy wiarygodność jego osobowości,a finalnie zdecydujemy czy zasłużył na miano tego dobrego. Duża tu zasługa samego reżysera, który z kinem obcuje w podobny sposób. Wspomniany wcześniej Chan Woon Park odpowiedzialny jest za całą trylogie zemsty. Oldboy należy właśnie do tej trylogii. Filmy nie są specjalnie ze sobą powiązane (poza wątkiem - Zemsty), a w bibliotece znajdują się takie dzieła jak "Pan Zemsta" i 'Pani Zemsta". Tutaj apel do fanów Oldboya - jeśli film Wam się spodobał, wyżej wymienione tytuły z pewnością spełnią Wasze oczekiwania. Każdy film z Trylogii Zemsty opowiada o zemście, ale każda z nich jest inną interpretacją samego reżysera. I znów kieruje się obiektywizmem - Oldboy jest najlepszą z nich.

Film cholernie długo zapada w pamięć, jest jedno z nielicznych, o ile niejedyny, z filmów (a wierzcie mi, było ich naprawdę mnóstwo) który wywołał u mnie takie emocje. Wzrusza, szokuje, przeraża wiarygodnością, a jednocześnie skłania do refleksji. Po mimo iż Koreański, nie widać w nim jakiś odniesień kulturowych, który europejski widz mógłby nie zrozumieć. Jest to dzieło opowiadające przede wszystkim o człowieku i całej jego spaczonej naturze. Tym się cechuje film - prawdziwością i oryginalnością przekazu.

Podobno, ma powstał amerykański odpowiednik Oldboy'a(sic!) mimo, że cenię Samuela L.Jacksona (tak, zgadliście, wstępna obsada już jest) to nie napawam się optymizmem. I jeśli faktycznie newsy nie okażą się plotką, wybuduje sobie stalowego bożka i zacznę się do niego modlić o drugie World Trade Center.

Mam słabość do kina azjatyckiego, które w przeciwieństwie do kina amerykańskiego, jest odważniejsze głównie za sprawą obyczajności. To film, który sporo namieszał, ale docenili go krytycy. Toteż przez ostatnie laty kino azjatyckie świeci prawdziwe triumfy. Konwencyjnie przebija wszystko co Tarantinowskie (sam Quentin Tarantino tak uznał) i wszystko inne co do tej pory widzieliście. Dla mnie kultowe filmy choć nieśmiertelne, gdzieś przepadły, dlatego Oldboy to najlepszy film jaki widziałem. Jeśli recenzją Was zachęciłem, ja także będę usatysfakcjonowany. Dostaniecie solidnego kopa w ryj i to bez ostrzeżenia. Wilk syty i owca pełna. I tą piękną puentą wypadałoby zakończyć.

OCENA: 10.

Łowca Snów (2003) [Recenzja]


Tytuł: Łowca Snów /Dreamcatcher (2003)
Reżyseria: Lawrence Kasdan
Scenariusz: William Goldman
Gatunek: Horror (?)

Potwory i spółka

Luty miesiącem ze Stephenem Kingiem? Czemu nie? Ostatnio miałem okazje obejrzeć drugą cześć genialnego "Smętarza dla zwierzaków", potem odświeżyłem sobie klasykę z dzieciństwa "Dzieci kukurydzy", a w planach mam jeszcze wypożyczenie "Misery". Tym razem w moje łapska wpadło kolejne filmidło na podstawie powieści mistrza. Poniżej recenzja" Łowcy snów" z pod reżyserki Lawrenca Kasdana. Miłej lektury...

Powieści Stephena Kinga są w kinowej grozie towarem masowo eksportowanym przez twórców kina niezależnego i tych całkiem zgoła odmiennych. Jest to materiał trudny do przeniesienia na ekran, a mimo tego stały się one znakiem rozpoznawczym w świecie horrorów. Zaczęło się od "Carrie", potem poszło gładko. Senne miasteczko także doczekało się swoich 5 minut na dużym ekranie. Nieraz mieliśmy okazje obejrzeć te gorsze powieści Kinga, bo jak każdy pisarz miewa on gorsze jak i te lepsze dni, wiec nie ukrywajmy, że czasem ciężko uwierzyć, że czytamy jakiegoś gniota, a na okładce widnieje nazwisko King, a w gruncie rzeczy stały się one bardziej popularne (lepsze?) od pierwowzoru. Działa to także w inną stronę...

Łowca Snów, to dzieło bardziej unikalne, jeśli chodzi o książkowy materiał. Jednak jego przeniesienie na ekran nie okazało się trudne jak sam się zresztą przekonałem. Owo filmidło w ogólnym rozrachunku nieźle bazuje na historyjce w papierowym oryginale i łączy ono w sobie elementy fantastyki i grozy, tyle że tej "grozy" niestety nie wiele odczułem na swojej parszywej osobie. Już tłumaczę, dlaczego...

Czterech przyjaciół, którzy co roku spotykają się w domku gdzieś na obrzeżach stanu Maine. Od dzieciństwa posiedli oni moc władanie umysłem. Teraz ich zdolności zostaną wystawione na ciężką próbę. Okazuje się, że nie są sami, a inwazja obcych, to tylko początek ich sennego koszmaru.

Pierwsze minuty filmu wskazują na solidnego, trzymającego w napięciu straszydełka. I takie miałem wrażenie, dopóki nie doszedłem do połowy filmu. Na początku klimat daje o sobie znać, jednak główni bohaterowie nie stronią od żonglowania stereotypami i rzucania sucharami na lewo i prawo, co w efekcie spowodowało, że na mojej mordzie pojawiał się od czasu do czasu banan. Jeden z nich nawet przypominał typowego cwaniaczka i jego kręgosłup moralny strasznie mnie irytował. Kiedy skończyła się typowa paplanina, reżyser w końcu wyciągnął asa z rękawa i pokazał nam typowe kino, jakie znają doskonale Amerykanie. Nastrój, klimat z książek Stephena Kinga, małe miasteczko, groza? Tak, ale tylko na początku, dalej leci taki amerykański kinofil do burgerlandu i boi się zatankować, bo jeszcze go zabiją jacyś nawiedzeni psychole, a przecież tylko tacy prowadzą staje benzynowe w USA.

Budowanie napięcie szkodzi ich własnej ojczyźnie, lepiej zaserwować wypaczonej klienteli obraz luźno nawiązany do książki, przepełniony ufoludkami (tak zgadliście, tymi zielonymi i wysokimi) oraz efektami specjalnymi, jakimi Tom Cruise w Wojnie światów może się lekko zaczerwienić z tego powodu. Kino akcji, pała nienawiścią do widza, gdzieś w ostatniej godzinie tego obrazu, i wojna, która przypomina mi znany schemat ludzie vs marsjanie, w ogólnym rozrachunku wypadła nieźle, ale Morgan Freeman, za sterami helikoptera bojowego, który z działka maszynowego ładuje kilogramy ołowiu do startującego statku kosmicznego, nadal wywołuje u mnie gorzką paranoję, groteskowego podmiotu. Dziwnie to zabrzmi, ale jak zaczynając oglądać, miałem wrażenie, że reżyser będzie wzorował się na "Thingu" Carpentena, a potem przekonałem się, że jednak po jego głowie łazi Cruise, walczący z kosmitami. Kula w łeb?

Ogólnie obsada przekonuje do sięgnięcia tego filmu, który miał być głośną ekranizacją Kinga, (głośną rzecz jasna pod względem budżetu) i hitem kinowego box office'a. Czy się tak stało, nie chcę w to wnikać, ale myślę, że owo filmidło przypomina nieco bombę z opóźnionym zapłonem, a nie ładunkiem wybuchowej mieszanki horroru i sci-fi. Takie nazwiska jak Howard (kompozytor), Freeman, Jane, Lee, Lewis, niech was nie zwiodą. Dzieło Kasdana nie wyróżnia się z szeregu kosmicznej, amerykańskiej papki, i nie kroczy między nimi. Trzeba jednak przyznać, że gość stojący za kamerą, nieźle przerzucił tą historyjkę Kinga na duży ekran, szkoda, że w ostatnich minutach potencjał filmu zabetonowano banałem, który ucieszy tych mniej wymagających widzów, a zdecydowanie zawiedzie tych, którzy oczekiwali, solidnego dreszczowca, z pieczątką sci-fi na okładce, paraliżując odbiorce genialnym klimatem małomiasteczkowym, emanują do zapatrzonego widza grozą i napięciem. Takie nastawienie miałem i srogo się po tej bandzie przejechałem. Film nie jest zły, można obejrzeć, ale są lepsze ekranizacje Kinga niż ta, więc po co marnować czas na inwazje obcych, która prezentowała się rajsko tylko na folderach reklamowych?

OCENA: 6.0

sobota, 9 lutego 2013

Dzieci kukurydzy (1984) [Recenzja]



Tytuł: Dzieci kukurydzy / Children of the corn (1984)
Reżyseria: Fritz Kiersch
Scenariusz: George Goldsmitch
Gatunek: Horror

Lubię płatki kukurydziane


Ile dziecko może mieć lat, aby mogło "zginąć" w filmie? Szerokie spectrum patroszenia małych aktorów, to bardzo niewygodny temat dla twórców, nie tylko tej kinowej grozy. Wszak, wszystkie teen slashery. gdzie grupa nastolatków pada ofiarą psychopatycznego mordercy, to temat, wydawało by się, masowo eksportowany. Śmierć małego smarka w kinowej grozy, nie jest niczym nowym, jednak aby nie wzbudzać za dużo kontrowersji wokół siebie, twórcy stawiają na sprawny montaż. Pamiętna scena z francuskiego gore "Blady Strach", kiedy to 8 latek zostaje zabity przez "tego kogoś wysokiego i z gazrurką onanisty", jego biedne zwłoki w postaci denata widzimy dopiero w następnym kadrze, zaś sama śmierć nie jest pokazana. Podobnie jak orki w książkach fantasty czy filmach, stanowią raczej obiekt swoistych "chłopców do bicia", zważywszy na popularność slasherów na rynku, można to samo wywnioskować po .... dzieciakach. Nie znasz dnia ani godziny. Dorośli się doigrali, teraz to dzieci zaczną mordować. Niezła alternatywa dla widza zmęczonymi teen slasherami? Sami oceńcie...

Ostatnio na moim blogu, pisałem wiele o Kingu, zastanawiam się czy czasem nie otworzyć jakiegoś sezonu, coś w rodzaju "Miesiąc z Kingiem". Tak czy siak, w moje łapska trafiła kolejna jakże intrygująca perełka z lat 80's. Pamiętam ją bardzo dobrze z dzieciństwa, kiedy to jeszcze jako smark, z uśmiechem na twarzy oglądałem poczynania moich "rówieśników", i podobnie jak moi starsi bracia oglądając w telewizji boks, wydawałem z siebie podobnie dźwięki, coś w stylu "Dołóż mu! Dorośli to zuo" Trafił swój na swego..Starczy już tych wspomnień na poziomie wypaczonych demotywatorów.

Jedna z pierwszy zekranizowanych książek mistrza grozy pisanej, charakteryzuje się niezwykła dbałością o okładkowy pierwowzór. Nie od dziś wiadomo, że Stephen King, wokół swoich dzieł tworzy tą niezwykłą aurę, co potem twórcy ze wzwodem w gaciach, próbują ją przenieść na ekrany. Niewielu się to udaje, ponieważ klimat małomiasteczkowy, który bez problemu wylewa się z kartek dzieł pisanych, na ekranie zależy to w dużej mierze od twórcy, czy uda mu się stworzyć podobną aurę. Fabularnie widz ma do czynienia z młoda parą, która w bliżej nieokreślonym celu, jedzie gdzieś, przez amerykańskie bezdroża. Kilometry pustych dróg i ani jednej żywej duszy. Po całkiem sympatycznych ale szybko nudzących się dialogach, reżyser w końcu się ulitował, i w efekcie nieopodal pola kukurydzy, ni z stąd ni zowąd pojawia się zakrwawiony chłopiec, który kilka sekund później skończy niczym jeleń na leśnej drodze, odbijając się od maski samochodu. Może nasi bohaterowie już dawno zadzwonili by po policje, gdyby nie fakt, że nasz główny heros (Burt), jest lekarzem i z niesmakiem na ustach stwierdził, że gówniarzowi już wcześniej poderżnięto gardło. On i Ona postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce, i udać się do najbliższego miasteczka, by poszukać wsparcia i pomocy. Niewiedzą, że trafią do Gatlin - miasta w którym niema już dorosłych, są jednak dzieciaki, którzy w polach kukurydzy tczą swojego bożka kierując się chorymi ideologiami. Już przestane.W odkrywaniu fabuły nie będę Wam przeszkadzać.

Momentami do cna amatorszczyzna i tępe dialogi, ale co się dziwić? W końcu 90% aktorów grających w tym filmie to dzieciaki. Jednego nie można z pewnością odmówić - klimatu. Kukurydzana scenografia i niezwykle przygnębiający klimat oraz wyjątkowa i specyficzna małomiasteczkowa atmosfera. Oklejony tasiemcami kinofil kolejny raz spotyka się z filmidłem, który kiedyś robił wrażenie, a dziś może zwyczajnie śmieszyć. Wówczas niewiele było oryginalnych straszydełek. Dominacja slasherów była na wyraz zauważalna, wtedy straszono psychopatycznymi mordercami (Freddy Kruger, Jason, Leatherface), a Childern of Corn na podstawie książki, stanowiło niezła alternatywę, a dla widza obiektem niepokoju, stawały się dzieci, nie żaden zamaskowany psychol z rodem kiczowatych slasherków. Alternatywę udało się osiągnąć, klimat odczuwalny, teraz pozostaje poklepać po plecach twórców i odwdzięczyć im się w formie zakupionego egzemplarza DVD. Po głębszej rozkimie doszedłem jednak do wniosku, że film raczej dla sentymentalnych i dla tych którzy cenią sobie klimaty horrorów lat 80's, oraz dla zagorzałych fanów twórczości King'a. 

Biorąc po uwagę ostatnie zdania czwartego akapitu, jestem skłony wystawić ocenę bardzo dobrą. Klasyka pełną gębą, w którym to oryginał stanowi masowy obrzęd sentymentalnych kinofilom. Kolejne części stanowczo żerują na popularności filmowego pierwowzoru, a klimat się zatraca. Kilka z nich stanowi niezłe uzupełnienie serii, jednak gwarantuje wam, że po seansie będziecie mieć czerwone czoło od facepalmów.

Z filmidłem tym miałem wielokroć do czynienia, ale sobie odświeżyłem na potrzeby bloga kierując się trochę sentymentem do horrorów lat 80. Mój zakrapiany krwią entuzjazm, pozwolił mi, aby jednak Wam polecieć owe dzieło. Może ktoś z Was doceni specyficzny klimat, jeśli jednak tak się niestanie możecie mi nawrzucać mailowo albo pobić na ulicy. Jeśli mnie znajdziecie. 

OCENA: 8.0

niedziela, 3 lutego 2013

Smętarz dla zwierzaków II (1992) [Recenzja]


Tytuł: Smętarz dla zwierzaków / Pet sematary (1992)
Reżyseria: Mary Lambert
Scenariusz: Richard Outten
Gatunek: Horror

Ze śmiercią im do twarzy


Klasyki z lat 80's. Nasuwa się wiele tytułów, ale prawdziwi fani Stephena Kinga nie mogą przejść obojętnie obok jednej z najbardziej znanych ekranizacji prozy pod tym samym tytule. "Smętarz dla zwierzaków" z 1989 roku znalazł tyle samo przeciwników co wielbicieli. Dzieło sztuki Marego Lamberta ściśle bazuje na wydarzeniach z książki, a sam scenariusz został nieźle przeniesiony w realia kinematografii. Każdy kinofil, który ceni sobie kino grozy na poziomie dostojnym i kocha klimaty, jakie zawsze w swoich książkach zawiera mistrz horrorów pisanych, zgodzi się ze mną, że jest to klasyka z najwyższej półki. Czy kontynuacja, nadal posiada ten unikatowy klimat? Czy coś go niweluje? Zapraszam do lektury.

Dawno już miałem sięgnąć po to filmidło. Pierwsza część zrobiła na mnie przyzwoite wrażenie, do dziś pamiętam kilka scen, jakie utkwiły mi w pamięci. Macki kinematografii dotarły aż do sequelu, który zauważyłem w dolnych partiach półki w wypożyczalni. Oczywiście nie zwlekałem, bazując na tym, że pierwowzór uważam za jedną z najlepszych ekranizacji Kinga, więc nie zastanawiałem się zbyt długo.

Historia opowiada o niejakim Jeffie, który w dość nietypowy sposób traci swoją matkę. Przeprowadza się wraz z ojcem do małego miasteczka, by zacząć tam nowe życie. Poznaje tam Drewa w którym się zaprzyjaźnia. Pewnego dnia pies Drewa zostaje postrzelony przez jego surowego ojczyma, postanawia on wraz z Jeffem pochować go na smętarzu dla zwierząt. Według starej indiańskiej legendy, zwierzęta, które zostaną tam zakopane powracają do świata żywych. Wkrótce pies nastolatka ożywa, jednak nie jest on już taki jak był przedtem. Jeff długo się namyśla, czy nie zakopać tam swojej matki...

Osoby, które miały do czynienia z pierwszą częścią, na pewno po opisie stwierdzą, że to nic odkrywczego. Także tak myślałem, ale fabuła jest tak skonstruowana, że nie możemy się doczekać finału tej historii. Podobnie jak przedtem, w filmie mamy małe amerykańskie miasteczko, legendę indiańską oraz dwóch młodych smarków, którzy chcą zakłócić spokój zmarłym. Halloween także jest, więc dla tych którzy zakochali się w klimatach małomiasteczkowej prowincji odnajdą się w tym tytule. I prawdę mówiąc taki nastrój nam będzie towarzyszył do końca seansu, bo nie ma tutaj "jumperów", czy innych scen, które spowodują, że widz podskoczy. Jest klimat, taki, jaki w swoich książkach najczęściej tworzy King, i myślę, że w tym aspekcie film jak najbardziej spełnia swoją rolę. Względem pierwszej części zabrakło uczucia "przytłoczenia", a to zasługa dość luźnej konwencji, więc ciężko będzie wam się przestraszyć na tym dość (młodzieżowym?) obrazie. Może reżyser postawił bardziej na wylewającą się krew z ekranu? Tego nie można wykluczyć.

Luźna historia, którą powinni docenić miłośnicy pierwszej części, ale również w niektórych aspektach filmu będą oni zawiedzeni. Ostatnie minuty filmu sprowadzają się do typowej masakry, jaką możemy oglądać w produkcjach spod wyznacznika zombie movies (zabrakło tylko pełnokrwistych żywych trupów), ale oczywiście to dobrze, przecież nie chcemy oglądać typowej sieczki z truposzami w roli głównej, zapychając swoje gęby kilogramami popcornu. To nie Evil Dead!

Uwierzcie mi, że po obejrzeniu filmu jakoś specjalnie mnie nie ciągnęło, by włączyć komputer i posłuchać soundtracku z tego dzieła sztuki. Ścieżka dźwiękowa filmu nie bardzo różni się od tej pierwszej i jej brzmienia przypominają niektóre produkcje z lat 80. z klasy b. 

Pora kończyć i czas na podsumowanie. Krótko rzecz ujmując "Smętarz dla zwierzaków II" to luźnie opowiedziana historia z dość ciekawie prowadzoną fabułą. Pomiot scenariuszu tworzy gorzką paranoję, jaką można łyknąć bez popitki. Im dalej w las, tym trudniej naszą mordę oderwać od ekranu telewizora. Rewolucjoniści lat 80. znacznie wpłynęli na rozwój klasyk, jakie teraz stoją na wysokim poziomie. Widać to szczególnie w tym sequelu, którzy oczywiście pod żadnym pozorem nie przebije genialnej "jedynki". Młodzieńczy nastrój w pleciony w dobrze nam znany klimat Stephena Kinga. To musi się podobać albo i nie. Strasznie nie jest, latających kończyn w filmie jest jak na lekarstwo, ale straszydełkiem, który spełnia swoją rolę i spodoba się fanom - jest jak najbardziej. Fanatycy kina kasy b, mogą także spać spokojnie. I chyba dla tych jest skierowane to filmidło, reszta niech zapamięta jedno: "każdy grzebie swojego"...


OCENA: 7.0