Wyszukiwarka

środa, 15 maja 2013

Z Innej Beczki: 12 Małp [Recenzja]



Tytuł: 12 Małp / Twelve Monkeys (1995)
Reżyseria: Terry Gilliam
Scenariusz: David Webb Peoples, Janet Peoples
Gatunek: Sf, Thriller

"I see trees of green,
Red roses too(...)"


W życiu pewne są tylko podatki i śmierć. Mimo iż nie jesteśmy w stanie przewidzieć przyszłości i oczywistego jutra, wielu rzeczy możemy być pewni. Chociażby wspomnianej śmierci i podatków. Można by rzec, że autor tych słów, zbyt długo obcował z piorunami i mogło mu strzelić do głowy cokolwiek, dziś te słowa faktycznie wydają się takie wszystkim na wyrost znane. Film, który miałem wczoraj okazje obejrzeć, podczas gdy za oknem w mojej miejscowości szalała burza z piorunami, jest swoistym mięchem, perełką lat 90. i z założenia kinem sci-fi. Warto tu przytoczyć jeszcze jedną uwagę. Film ma tyle elementów ważnych, że trzeba go obejrzeć kilka razy, by całość spiąć w sensowną klamrę i ułożyć w logiczny tok fabularny. Przychodzi to z trudem, bo ruchome obrazki Terriego Gilimama przypominają sny paranoika niż klasyczne kino, jakie na ogół chcemy zobaczyć przed obejrzeniem upragnionego filmu.

12 Małp z pewnością zaliczam do filmów ciężkim, a kolokwializm "mózg rozjebany" wydaje się konotacyjnym określeniem widząc na ekranie napisy końcowe, tym samym podsumowawszy ogólne wrażenie spowite przez szaleńca (czyt. reżysera). Długo po seansie próbowałem doszukać się sensu, wskazówek i drogowskazów, by odkryć logiczny rdzeń, który skłonił Brytyjskiego reżysera do pokazania swojej wizji światu. Dzieło Gilliama mogło być zwykłym filmem sci-fi lat 90., gdyby nie szerokie spektrum ukrywanych między wierszami odniesień do samego bohatera, który wydaje się być swoistym kluczem do odkrycia tego, czym kierował się reżyser udostępniając światu swój niepoukładany (z pozoru) filmowy bełkot.

Rok 2035, ludzie kryją się w podziemiach i stanowią ok. 1 % ocalałej ludzkości. Świat spustoszył tajemniczy wirus. Więzień James Cole (Bruce Willis), wybrany na ochotnika zostaje wysłany w przeszłość, dokładnie do 1996, aby zbadać i odkryć kto stoi za zagładą świata i rozpyleniu wirusa. Nagrodą za udaną misję ma być wolność i zmniejszona kara. W wyniku pomyłki trafia do 1990 gdzie zostaje od razu aresztowany i umieszczony wśród czubków. To jednak tylko przedmowa, bo film w swojej obudowie przypomina skomplikowany obiekt nieznanego pochodzenia. Nie ma co się oszukiwać dzieło nie jest merkantylną produkcją sci-fi, to obraz bardziej surrealistyczny niż na pierwszy rzut oka może Wam się wydawać. Odbiór "flagowego" filmu Gilliama stanowi jedną, wielką łamigłówkę, do której warto wrócić po czasie. Kreatywność twórcy styka się z genialnością przekazu, nie dziwi więc fakt, że zaczynał jako filar ponadczasowej grupy Monty Pythona. W wiarygodność bliższego przekazu możemy być nie pewni, jak stan psychiczny zdrowia twórcy 12 małp.

Niezwykła skomplikowana złożoność filmu kryje w sobie niuanse, które przy pierwszym zetknięciu z filmem, wydają się być mało klarowne. Jest to zdecydowanie plusem, bo film przypomina o sobie długo po seansie, a stan faktyczny interpretowania całej idei Gilliama po prostu zachęca do odkrywania kolejnych, poukrywanych przesłanek - i robi to z nawiązką, ostatecznie świadcząc o niebanalnym i ciężkim finalnym odbiorze. To tylko potwierdza genialność reżysera, który serwuje nam zazwyczaj oszałamiające filmowe spektakle, które nie każdemu mogą przypaść do gustu. Surrealizm przejawia się z każdym następnym krokiem reżysera, to produkcja która początkową konwencją przypomina utaplaną w kiczu science-fiction lat 90., ale to tylko zmyłka, wszak oprócz typowych mało prawdopodobnych bełkotów, utwierdzający w przekonaniu, że mamy do czynienia z kolejną wizją zagłady ludzkości, opierając swój obraz o nadciągająca zagładę i wiążąc wszystko z nadchodzącym XXI wiekiem. W osobistym inwentarzu 12 małp okazał się niezłym strzałem w mordę, którego przy okazji brakowało mi wcześniejszym obrazom Gilliama. Nie mówię tu o narkotycznej utopii (Las Vega Parano) czy mało kraszonej wizji człowieczeństwa i pokoju ducha w otaczającej rzeczywistości (Fisher King), 12 małp jest bardziej artystyczne pod względem ciągoty fabularnej i lirycznej, ale przede wszystkim wizualnej i jawi się jako najlepsze i najbardziej złożone dzieło w dorobku Terriego Gilliama.

Uwielbiam filmy, które w odbiorze okazują się bardziej infantylne niż mogłoby na to wskazywać przed seansem. Do tak swoistego kina warto wracać nieraz, wtedy tak naprawdę odkrywamy je na nowo, a całość wydaje się być bardziej logiczna niż po pierwszym zetknięciu. Prawdziwe cudo, które niestety mi umknęło w czasach podstawówki, kiedy to jeszcze uganiałem się za spódnicami w... grach wideo. Ale to tylko potwierdza fakt, że do pewnych filmów trzeba dojrzeć. Tego możecie być pewni. Chociaż po części tak pewni, jak corocznych podatków.

OCENA: 8.5

Wszyscy kochają komercje



Ilekroć przyszło mi narzekać na współczesną kinematografie. Winnych szukać nie mam dziś zamiaru, ale obok bałaganu jaki poniewiera się w dzisiejszych ruchomych obrazkach trudno przejść obojętnie. Toteż przeznaczyłem wolną chwilę, by nawrzucać wszystko to, czym charakteryzuje się współczesna komercja i odkryć genezę nieładu, o jaki dziś nietrudno się potknąć i wylądować z morda na glebie. Co wtedy pozostaje? Wąchać kwiatki od spodu i w agonii liczyć na to, że Hollywood zboczy trochę na bardziej niezależny tor. Zapraszam do obszernej refleksji na temat współczesnego kina rozrywkowego, i już teraz donoszę, że pieszczoty zamierzam odstawić na bok.

A jak tego dokonać? Muszą się znaleźć twórcy z pomysłem, z krztą oryginalności. Czasem można takich znaleźć, ale nie mają łatwego życia, bowiem kinematografia to biznes dla dużych dzieci, dla których liczy się wynik w Box Office i kolejne drukowane papierki z zielonym tuszem, których co niemiara ukrywają w sejfie obok garażu ze srebrnym porsche. Oczywiście, można doszukać we współczesnych realiach paru, którzy mimo wypaczonego charakteru Hollywood starają się kreować twory przywodzące na myśl niezależne produkcje i od czasu do czasu być docenieni przez Amerykańską Bibliotekę Kongresową. Ale ktoś w końcu musi być winien za całokształt kina rozrywkowego? Widz jest winien. Zgodnie z myślą zasad przedsiębiorczości, jest POPYT musi być PODAŻ, a więc tylko potwierdza się reguła, że widz głosuje portfelem.

Kij z marchewką

Wydymana koncepcja ogólnopojętej komercji dotyka nie tylko filmy. To częste zjawisko w branży interaktywnej rozrywki a nawet muzyki. Można przecierać oczy ze zdumieniem, do czego to wszystko doprowadziło, ale w gruncie rzeczy my wszyscy jesteśmy winni. Panowie odpowiadający na naszą ulubiona branżę stosują znane chwyty i sprawdzone schematy, by przyciągnąć jak najwięcej klientów. Można narzekać na to i owo, a założę się o pukiel włosów spod pachy, że i tak popędzicie z wywiniętym jęzorem do kina i zasiądziecie na sali w wygodnym foteliku i będziecie karmić się kolejną częścią Transformersów, a po seansie pusto w głowie jak po marnym popowym kawałku Edyty Górniak. Smutne to, ale takie są realia. Nikt nie będzie ryzykował nowego pomysłu, na który pójdzie mniejsza część ludności, każdy woli inwestować w sprawdzone pomysły i zgarnąć znacznie większą liczbę Customersów niż jednostka z oryginalnym pomysłem i ze świeżością w głowie. I to się opłaca. I to jest najgorsze.
Biegniemy do kina na nasze ulubione serie sami nie wiedząc czego oczekując. Oryginalnych wątków w znanej formule? Nieświadomie tym samym podbijamy słupek rtęci biznesowej korporacji, tym samym doprowadzając do kolejnego rekordu w Box Office. Niecałe kilka miesięcy i słyszymy o kolejnej części. Błędne koło się zamyka. Jesteś wszystkiemu winien, widzu. Co należy zrobić? Kina i znane dystrybucje chyba z chorego nawyku inwestują w filmy Burgerlandu. Mały eksperyment: przejdźcie się po swoim ulubionym kinie i spójrzcie na plakaty. Policzcie ile jest zapowiedzi filmów amerykańskich a ile europejskich czy azjatyckich. Ja wynik mam w głowie, próbuję to Ci uświadomić. "Widzu". Nie jesteś już Widzem tylko 'Widzem", tak samo jak odbiegające od koncepcji dzieła sztuki, filmy - już nie są Filmami tylko "Filmami". Aluzja na miarę Larsa von Triera. 

Kino Udarowe

O tym nurcie wiedzą tylko krytycy filmowi i recenzenci. Ale takie kino istnieje i ma się niestety dobrze . Lwią część takiego kina nastrajają filmy akcji i masowe superprodukcje (o tych drugich za chwile). Na odłam składa się kilka charakterystycznych czynników, podkreślają formule rozrywkowej konserwatywności takowej gatunkowości. Po pierwsze: skąpane w słońcu Miami, ujęcia nadające plażowy, słoneczny, gorący charakter danego filmu. Spocone sylwetki bohaterów i ujęcia pokazujące w odpowiednich detalach wyrzeźbione i ostre kontury ciał wiodących bohaterów. Pamiętacie Megan Fox z pierwszego Transformers? Kto by nie zapamiętał hojnie obdarzonej przez naturę latencji ze sylikonowymi ustami i pewnym korkiem podążającej w stronę bohatera na tle słońca Miami? Jak nie pamiętacie Megan Fox, to może Vina Disela z Szybkich i wściekłych? To samo tylko w wersji maczo. W szeregu z łysolem i dziewczyną z predyspozycjami na gwiazdę porno stawiałbym jeszcze Willa Smitha i jego skąpaną w plażowej aurze porsche. Na opisywany nurt składają się filmy Michaela Baya, który, chcąc nie chcąc, wprowadził kino udarowe do Hollywood za sprawą premiery Armagedonu. Teraz filmy akcji są pozbawione większej głębi, a miejsca na ich kręcenie wybiera się właśnie Miami czy chociażby Los Angeles. Czy to przypadek? Nie sądzę, bo w takich warunkach zawsze "zatrudnia" się super fury, które posłużą jako materiał wybuchowy na autostradach i gorące laski, które inteligencją dorównują do prostytutek z GTA 3. Widz na to pójdzie, bo po takich założeniach oczekuje rozrywki i emocji. Stąd kolejne nabijanie kuponów od twórców Fastów i Transformesów.

Miami to dobre miejsce na słoneczną pożogę. Jak się okazuje - po raz kolejny.



Era superprodukcji

Ze superprodukcjami jest mały szkopuł. Po części to komercja po części dzieło sztuki. Takie filmidła powstają kilka lat, a do realizacji potrzebne są niezliczone sztaby ludzi z całego świata. Toteż zawsze jest nadzieja, że się zgarnie statuetkę za efekty specjalne czy dźwięk. Na to wszystko pójdzie 90% wszystkich widzów, bo w gruncie rzeczy nie zawiodą się. Będzie to dla nich rozrywka, jaką oczekują przed przekroczeniem progu sali kinowej. Niektóre może błyszczą przesłaniami, morałami i ładną dla uszu muzyką, w ostateczności zgarniając największą liczb żetonów, która pozwoli im przygotować grunt pod kolejny film, który nim się pojawi w projektorze odniesie sukces komercyjny. Problem na tym polega, że trudno odpędzić się od uczucia deja vu, bo za identyczny szablon większości superprodukcji odpowiadają ci sami ludzie, którzy grzebali przy ostatnim wielkim przedsięwzięciu. I w tym miejscu aż chciałoby się nowych twarzy na znanych stanowiskach, bo oprócz pompowania ilości zielonych, można do pracy zatrudnić szare komórki i poszukać świeżej dozy materiału, gdy już rozpoczeliśmy kopać ten grunt pod kolejny film. 

Postęp technologiczny i efekty specjalne mają ogromny wpływ na osiągnięcie sukcesu ponadczasowych filmideł. O ile w kwestii interaktywnej rozrywki postęp technologiczny jest usprawiedliwiony, to w kwestii filmowej już niekoniecznie Przyjemnie nacieszyć gałki oczne mistrzowsko wygenerowanej scenografii w filmach sci-fi lub poczuć dreszcz emocji za sprawą podniebnych eksplozji samolotów wojennych. Kiedyś takie rewelacje były nie do pomyślenia, lecz tylko w małym nakładzie wykonalne. Efekty specjalne to znak rozpoznawczy superprodukcji, kiedyś jednak robione w sztampowych warunkach i równie dobrze, jak i dziś ujawniały banan na mordzie potencjalnym odbiorcom. Współcześnie może straszą kiczem i plastikowym wykonaniem a' la guma balonowa turbo, ale wtedy nikt nie mówił o komercji i za wszelką cenę szukano oryginalnych wątków i zastrzyku świeżej krwi. Więc nie tłumaczmy się rozwojem technologicznym, który doprowadził stan kina do takiego, jakim go obecnie widzimy. Komercja to problem dzisiejszy.

Hobbit, to typowa superprodukcja, z góry skazana na komercyjny sukces.



Śmierć indykom

Przy współczesnych trendach ciężko z entuzjazmem tworzyć kino niezależne. Mam na myśli tylko filmy z Hollywood, bo ze względu na obyczajowość, łatwiej indyki powstają na starym kontynencie niż w warsztatach zjadaczy wołowiny. Z nostalgią wspominamy czasy, kiedy każdy film, nawet ten z Hollywood był tworzony z pasją, z myślą o widzach. Teraz patrząc na oczy znanych reżyserów widzę tylko logo dolarów, skłaniając mnie, jako wytrawnego widza do oddalenia się i całkowitego wyłączenia się z amerykańskich filmów. To ma swoje wady i zalety, bo większość filmów jest robiona w krajach Lincolna, więc trudno odpędzić się od nich. Ale plusy oczywiście są: pogłębiając się w całkowitej agonii w kinie europejskim czy kinie azjatyckim, które mogą jedynie posłużyć jako materiał do onanizmu zachodnim twórcom. Przyczyny fali remake'ów i odkopywania znanych klasyków, poznaliście. Filmy rzygają odtwórczością i na odległość cuchną dolarami. Recepta jest prosta - wzbogać swój gust filmowy o indyki, których amerykański orzeł nie dopadnie, ze względu na strefę czasową. Kino azjatyckie, czy wspomniane europejskie, cenię wyżej niż mainstreamowe amerykańskie. Tam trudno o komercje czy znane formuły. Ale to temat ma osobną stronę. 


sobota, 4 maja 2013

Shutter Widmo (2004) [recenzja]



Tytuł: Shutter / Widmo (2004)
Reżyseria: Banjong Pisanthanakun, Parkpoom Wongpoom
Scenariusz: Banjong Pisanthanakun, Sopon Sukdapisit
Gatunek: Horror


Smile please...

Jak na razie wiosna pogodą nie zachwyca (co mnie oczywiście cieszy), to sezon przedwiosennych premier w kinach zapowiada się gorąco dla fanów postapokalipsy. To tylko kwestia czasu, gdy na duże ekrany trafi Brad Pitt, który, mam nadzieje, że w nieco innym stylu niż piękna Milla Jovovich, powalczy z hordami żywych trupów. Apokalipsa, to materiał deficytowy w kinematografii i szczerze powiedziawszy patrząc przez pryzmat najbliższych burgerlandowych premier to tyle filmów spod tego znaku trzyma mnie kurczowo w niepewności, dopóki nie wypatroszę swojej świnki i nie przeznaczę kilka zielonych na ich wypożyczenie, dopóki nie wyjdą na dvd. Odstawmy na razie kino amerykańskie i przejdźmy na Daleki Wschód, a konkretnie do Tajlandii... Zapraszam do kolejnej recenzji w tym miesiącu!

Czym charakteryzuje się kino grozy w Azji? Nietrudno zgadnąć, że głównym motywem żółtodziobów, który straszy zachodnią klientelę, to postać żeńska o długich czarnych włosach, która najczęściej występuje jako byt niematerialny, przerażając głównie po śmierci, zadośćuczynienia swoim popaprańcom. Taki schemat zapoczątkował geniusz Hideo Nakata, niespodziewanie wyskoczył swoim projektem, który później okazał się wielkim sukcesem za oceanem. "The Ring" to nadal żywy fenomen, na którym wzorowała się późniejsza reżyserka. To prosty motyw i jakże łatwy do przeniesienia na łamach scenariusza, wystarczy historia polana z gorącym sosem ghost story, by burgerlandowa klientela narobiła w gacie. W przeciwieństwie jednak do rodowitych Amerykanów, Japończycy nie są skazani na wyczerpanie swojego materiału. Potwierdzili to w 2004 roku Tajlandzcy młodzi rewolucjoniści.

Litry alkoholu, świetna muzyka i cała noc balowania. Nic nie zapowiadało, że tej nocy wydarzy się coś niezwykłego. Podczas powrotu z imprezy młoda para Tun i Jane jadać samochodem potrącają młodą kobietę. Uciekają jednak z miejsca wypadku. Po kilku dniach fotograf Tun dostrzega na swoich zdjęciach dziwną smugę. Z początku wydaje mu się, że jest to wina aparatu, lecz później odkrywa, że na zdjęciach widać wyraźnie twarz kobiety. Czy to duch potrąconej dziewczyny?

Tak się złożyło, że kolejne horrorki od skośnookich braci są po prostu skazane na sukces. Najpierw seria "the Ring", potem wszelkiego rodzaju "Klątwy", i "Dark watery". Schemat jaki zarzucił w latach 90. Nakata rozpowszechnił się po całej Azji. To była tylko kwestia czasu, gdy nie tylko Japończycy postanowili wykorzystać ten materiał do swoich filmideł. Tajlandia nie gęsi, też swoje klątwy mają, można rzecz, lecz w przeciwieństwie do poprzednich historyjek, to ghost story z kraju wypatroszonych onanistów i umalowanych transwestytów, trzyma się nieźle, bo historia jest na pozór oryginalna i zahaczająca o każdy zakamarek ludzkiej psychiki. Młoda ekipa reżyserska, tym razem nie uraczyła nas przeklętym domem lub innym zjawiskiem, jaki można scharakteryzować pod pojęciem "klątwa". To typowe ghost story pełną gębą i jeśli myślicie, że wszystko do tej pory widzieliście w azjatyckich horrorach, to grubo się mylicie. Wszak motyw ten sam, ale historia o wiele bardziej ciekawsza.

Mamy parę młodych fotografów i coś, co egzystuje jako byt niematerialny. Z początku widoczne tylko na zdjęciach, lecz później sami bohaterowie nie potrafią odróżnić fikcji od rzeczywistości. Wszystko wskazuje na to, że owa postać prześladuje głównego bohatera za to, co uczynił nie tylko poprzedniej feralnej nocy, ale także za coś, co nie ma prawa występować w kartach moralnego życia przeciętnego zjadacza sushi. Zemsta i ghost story, z tego mrocznego romansu powstało przerażające dzieło, które należy stawiać obok takich klasyków jak wielokrotnie wspomniane przez ze mnie genialne "The Ring". To arcydzieło kina nastrojowego, jakie będzie straszyć nasze pokolenia przez wieki. Ścieżka dźwiękowa nie należy do tych, które zapamiętamy na długie dni, i które będziemy nucić podczas golenia. To główny wyznacznik budującej się stopniowo atmosfery grozy wokół osi fabularnej.

Zakończenie to istny majstersztyk. Gdy pierwszy raz je zobaczyłem, po prostu przez tydzień nie potrafiłem znaleźć swojej szczeny pod stołem. A połykany przeze mnie kęs frytki omal nie zadławił mi się w gardle. Gdy sobie je ponownie wspomnę, włosy same jeżą mi się na dupsku i genitaliach. "Shutter - Widmo" posiada zakończenie, jakie zapamiętam do końca życia i jeśli myślicie, że to filmy Davida Finchera są zaskakujące w każdym swoim calu, to podrapcie się porządnie po jajach i sięgnijcie po to tajlandzkie arcydzieło kina nastrojowego, to zmienicie zdanie, a jeśli nie, to możecie mnie ewentualnie skopać na ulicy.

"Shutter - Widmo", to kolejna perełka kina azjatyckiego. Jeden z najstraszniejszych horrorów, jakie ujrzało światło dzienne. To już klasyka, która niestety została brutalnie zgwałcona przez zachodnich, wypaczonych reżyserów, którzy udają, że dokładają cegiełkę do coraz bardziej kurczącego się na Zachodzie kina grozy. Amerykańską wersje omijajcie z daleka, to typowy beton burgerlandowy, jaki zahacza o najprostsze rozwiązania. Brakuje tylko stacji benzynowej i właściciela, który wygląda jak oszpecone zombie. Za to jest cytata, bezmyślna blondyna i drewniany maczo, który dogadza swojej partnerce nawet w obliczu zagrożenia. Tak, dobrze myślicie, bzykają się na każdym kroku, w oparach dymu tytoniowego i bezmyślnej muzyki. Jeśli wpierw obejrzeliście "Widmo" z 2008 roku, to przepraszam was bardzo, należycie do najbardziej wypaczonej klienteli, jaka zasiada co weekend w kinach, by zobaczyć jak Bruce Willis, starzejący się niemiłosiernie, rozwala hordy wrogich jednostek dodając od siebie kultowe "jupijajen mada fucker", które przejadło się już 15 lat temu, udając, że rzuca sucharami na lewo i prawo niczym dr. House na oddziale geriatrii. Krotko rzec ujmując, omijajcie szerokim łukiem wersje amerykańską! Azja też ma swoich bożków, do których można się modlić. A jeśli twierdzicie inaczej, to coś z wami jest nie tak. Wszelakie Ringi, klątwy, tylko azjatyckie. Rzekłem.

Zbliżamy się wielkimi krokami do końca moich bzdurnych wypocin. Dodam tylko jeszcze, że jeśli szukacie horroru, przy którym naprawdę można się przestraszyć to tajlandzki "Shutter - Widmo" to pozycja obowiązkowa. To "must watch" dla każdego szanowanego się kinomana. Nie widziałeś? Nadrób zaległość. Ja natomiast idę sobie strzelić kilka sweet fotek, podobno duchy lubią, jak się ich fotografuje...

OCENA: 10.

Ciemna strona wiary


Czy jestem wierzący? Podobno tak. Oczywiście! Gdy przychodzę zmęczony po szkole, po ciężkim dniu, nie omieszkam sobie pościć kilka kawałków Manson'a z albumu "Antichrist superstars'", a przesłanie płynące z każdego mocnego brzmienia trafia do mnie bardziej niż wszystkie gadki mojego pastora o wypełniających się proroctwach w dzisiejszych czasach. Uważam jednak, że te oba elementy nie mają nic wspólnego z tym, jak sobie weryfikuję Boga. 
Zastanawiacie się na pewno, dlaczego pisząc artykuł o horrorach z półki "Egzorcyzmy" wspomniałem o swoich preferencjach ideologicznych. Otóż kino grozy opowiadające o obrzędach egzorcystycznych wyraźnie dzieli widzów na dwie kategorie. Tak samo jeśli chodzi o wiarę w Boga. Jak ocenią Ateiści film o opętaniu? W swojej nawiązce zamieszczą obszerny tekst o tym jak bardzo film oddala się od realistycznego podłoża i jest skierowany do widzów skłonnych uwierzyć w wydarzenia rozgrywające się na ekranie, rzucając mięsem w stronę banerów reklamujących owe filmidło, że historia która wydarzyła się naprawdę jest wnioskiem wyciągniętym z dupy. Takie produkcje są narażone wówczas na słaby popyt u niewierzących, natomiast wywołają przerażenie u widzów wierzących w Boga, a jednocześnie także w Szatana (świadomie).

Najlepszym przykładem, który dzieli widzów jest jedna z najgłośniejszych produkcji ostatnich lat. Mam namyśli oczywiście "Egzorcyzmy Emily Rose" Scott'a Derickson'a. Scenariusz ściśle oparty na historio Annellese Michel, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Sam reżyser nie uwzględnił swojej autobiograficznej refleksji w filmie, pozostawiając jakiekolwiek pytania bez odpowiedzi. Najważniejsze z nich to czy Rose umarła w wyniku choroby psychicznej, pominiętej przez księdza i jego otoczenia, czy w jej życie wkradły się istoty nieczyste. Po obejrzeniu filmu powstała obszerna debata, w której wzięli udział ateiści i katolicy, każda z tych stron przedstawiła argumenty, które miały rzekomo wytłumaczyć na jaką chorobę popadła Rose. Odbiór tego filmu zależy przede wszystkim czy jesteś religijny czy nie. Żaden z nich nie będzie jednak właściwy.


Ukłon w stronę ateistów zrobili Francuscy wizjonerzy kina, którzy przedstawili historię Dorothy Mills i jej rzekomego opętania. Nie będę zdradzał zakończenia, ale w tym przypadku nie jest ważne na jakich faktach opiera się ta opowieść. Jedno jest pewne, egzorcyzmy w tym przypadku to solidny rodzaj krytyki dla coniedzielnych polaczków chodzących do kościoła. 


Cofnijmy się jednak do lat 70-tych, w których narodził się nurt filmów o opętaniach. "Egzorcysta" Wiliamia Friedkin'a to jeden z tych horrorów, na których puścisz bakcyla ze strachu jeśli jesteś wierzący. Gdyby nie ten film, to kto wie w którym kierunku podążyło by kino nastrojowe. Jeden z bardziej przerażających obrazów, głownie dlatego, że ukazuje dramaturgie tytułowego bohatera walczącego z siłami nieczystymi, dla ateistów to mocny cios w mordę, ale o wiele mniej przerażający. Nic dziwnego, że w kolejnych sequelach Friedkin nie chciał uczestniczyć na planie filmowym.

Moda na kręcenie horrorów z ręki poszła w niesmak, po premierze "Paranormal Activity" na dużych ekranach. A mimo tego tak wielu reżyserów chciało jeszcze dołożyć swoją cegiełkę. Nie ma to jak nakręcić cały obrzęd liturgiczny kamerą, a potem go puścić w świat. nieważne czy na faktach, czy nie, historia będzie prawdopodobna dla tych, którzy odpowiadają się po stronie Boga. Kręcenie kamerą ma być dodatkiem realnego podłoża. No tak! Przecież na to nie wpadli kśiędzowie, którzy próbowali wyciągnąć Lucyfera z ciała Michel, bo co? Nie wolno im? Jedyne udokumentowanie tego obrzędu tkwi gdzieś w Niemieckim klasztorze na starych taśmach dźwiękowych. "Ostatni Egzorcyzm" nieźle się promował ukazując przerażający plakat. Reżyser miał nadzieje, że ludzie dadzą się nabrać na drugie "Egzorcyzmy" tym razem na rzekomych faktach, no bo przecież wszystko zostaje sfilmowane na kamerze. W ogólnym rozrachunku Stamm (reżyser filmu) zaoferował widzą mroczny obrazek, ale pusty jak gotycki art z wampirami na pulpicie Windowsa.




Do dziś się zastanawiam dlaczego powstał sequel. Tytuł film mógłby stanowić samą w sobie parodie gdyby nie durna zagrywka ze strony producentów dopisując "część drugą" Na pierwszą wybrało się wiele widzów, może dlatego, że byli głodni kolejnych egzorcyzmów po Emilly Rose? Jedno jest pewnie to nic innego jak cięcie kosztów i patroszenie portfela by nabić licznik w Box office. Nie zdziwcie się jak nadejdzie trzecia część, stawiam na dokumentacje paradokumentalną, której druga część nie miała. Dziwne prawda?

Przejdźmy do bardziej ambitnych filmideł. Mogło się wydawać że materiał o opętaniach cierpi już na solidne zmęczenie i wykorzystanie wszystkich idei. A co powiecie na bardziej fantastyczne podłoże? Piekło, wieczne potępienie, demony z krwi i kości? A egzorcyzm stanowił by tylko małą kroplę w wielkim w morzu? To by było coś, sami ateiści z wywiniętym jęzor załapali by się na taka koncepcję ,tym bardziej, jeśli historia trzymała by się nieźle oryginału, a mianowicie komiksu pt. "Hellblazer". Keanu Reeves w roli młodego egzorcysty, zapadł mi bardziej w pamieć niż rola Hopkinsa jako emerytowanego księdza, który chciał za wszelka cenę udowodnić niedowiarkowi, że osoba opętana to osoba opętana a nie chora psychicznie (Rytuał). W Przypadku tego pierwszego filmu, sam scenariusz jest tylko jednym wielkim symbolem dla wierzących, ukazując piekło w dosadny sposób. Natomiast "Rytuał" to solidne przemyślenie na temat wiary. Szukamy odpowiedzi najpierw jako ateiści gdy utożsamiamy się z głównym bohaterem, potem reżyser serwuje nam pranie mózgu, i sami nie wiemy po której stronie stajemy. Scenariusz wyraźnie jednak podkreśla, że opętania nie mają nic wspólnego z podłożem psychicznym. Czy się z tym zgodzimy? Zależy od nas.

A oto Keanu Reeves walczący z demonami w samym sercu piekła

Filmy o egzorcyzmach cierpią na brak rozumienia. Osoby, które wierzą tego tam na górze ocenią refleksie reżysera pozytywnie. Reszta potraktuje to jako fantastykę. Na szczęście istnieją produkcje które chcą wytłumaczyć, że tak nie jest, że wcale piekło i niebo nie istnieje, a opętania są wymysłem tylko spoconych księży, którzy po niedzielnej mszy sięgają po wysokoprocentowe trunki za pieniądze obywateli.


"Rytuał" z 2011 roku nie jest dziełem wybitnym, ale stanowi idealny przykład, na film, który szuka racjonalnej odpowiedzi. Młody egzorcysta nie jest skłonny w to uwierzyć, dlatego poznaje starszego weterana, który chce mu udowodnić, że opętania to nie choroba psychiczna. Szkoda tylko, że w końcowych minutach filmu reżyser odpowiedział się tylko po jednej stronie widzów. Sam film byłby niezła refleksją dla ateistów jak i wierzących w Boga, tak ja to było w przypadku "Egzorcyzmów Emily Rose". Takich produkcji nam brakuję. A za którą stroną ty jesteś? Dobra koniec tej filozofii. Naszła mnie ochota na posłuchanie całego albumu Manson'a "Antichrist super stars". Chyba się nawróciłem.



Z Innej Beczki: Gran Torino (2008) [Recenzja]



Tytuł: Gran Torino (2008)
Reżyseria: Clint Eastwood
Scenariusz: Nick Schenk
Gatunek: Dramat


Made in America

Co mają wspólnego psychopatyczni mordercy i weterani wojenni? To, że obaj mieszkają zazwyczaj gdzieś na odludziu, przedmieściach, stroniąc od towarzystwa i kontaktów międzyludzkich. Zawsze na półce obok ze zdjęciami z bliskimi, znajduje się strzelba, która równie dobrze może posłużyć jako rekwizyt do taniego westernu. Obaj mają jakieś dewiacje, np. jakiś uraz psychiczny spowodowany czymś, np. okrutnymi przeżyciami z dzieciństwa (psychopatyczny morderca) czy w głowie mając przerażające sceny walk z pól ryżowych w Wietnamie i o pierwszej w nocy budzą się z zadyszką i mokrą głową (weterani). Obie jednostki także nie lubią przybyszów i jak się tylko nadarzy okazja, potraktowanie intruzów ołowiem wydaje się bardzo racjonalnym rozwiązaniem (...). Dobra, koniec filozofowania. Zapraszam do kolejnej recenzji kolejnego ruchomego obrazka.

Do Gran Torino podchodziłem kilka razy i zawsze z tym samym odczuciem, jakie darzę kino Clinta Eastwooda. Nie lubię jego twórczości (poza paroma wyjątkami), ale nie sposób odmówić mu talentu i pomysłów. Oraz poczucia humoru. Żonglując stereotypami na temat dzisiejszego kina, miałem nadzieje, że Gran Torino zapadanie w mej pomięci na długo, jako solidny dramat. Nie pomyliłem się zbyt wiele, ale sadząc po liczbie osób polecających mi ten film, chwalących go wniebogłosy, aż chce się napisać, że mogło być lepiej. Wszak to Clint Eastwood.

Weteran wojny w Korei, Walt Kowalski, prowadzi samotne życie, nie utrzymując kontaktów z rodziną. Jego dawne intencje i uprzedzenia będą wystawione na ciężką próbę, bowiem do najbliższego sąsiedztwa wprowadzają się imigranci ze Wschodu. Wygląda na to, że wkrótce dojdzie do konfrontacji, jednak weteran o rasistowskich skłonnościach niespodziewanie ulega zmianie, a wszystko to za sprawa starego samochodu - Gran Torino.

Być może historia zdarzyła się naprawdę, być może zdarzyć się mogła, nie jest jednak tajemnicą, że Eastwood kolejny raz chce swoim filmem przetrzeć oczy Amerykanom. W życie Walta nieustannie wkrada się entropia, gdzie mężczyzna o stalowych przekonaniach, jest zmuszony do zmiany i innego sposobu patrzenia na otaczającą go rzeczywistość. Walt, żyje w świecie nieustannie zmieniającym się, i on sam musi ulec wielkiej metamorfozie. Postać, którą zagrał Eastwood, można by rzec, że jest szyta na miarę, w roli zgorzkniałego weterana, patrzącego na japońskie marki samochodów ze spowitym nienawiścią wzrokiem, karmiąc się suchymi stekami i wysokoprocentowym trunkiem - to kreacja, która idealnie przyległa Clintowi. Świadczy to o samej grze aktorskiej, która jest wręcz mistrzowska. Chociaż błyskotliwe dialogi i masa niepretensjonalnych przekleństw, i dowcipach o żydach i murzynach, sprawiały, że jako odbiorca czułem się, że oglądam dobrą komedie, a twarz Clinta posłużyła jako część parodii na temat obyczajowego życia przeciętnych zajadaczy steków. Może nic, nie było by w tym wszystkim dziwnego, gdyby nie specyficzny sposób prowadzenia akcji, która uwidacznia się w poszczególnych scenach, uświadamiając widza, że finał będzie gorzki, ciężki, trudny i wywrze ogólne spojrzenie na film oraz sam odbiór dzieła. Może ma nawet charakter symboliczny.

Kreacja Clinta sprawia, że trudno obdarzyć Walta Kowalskiego sympatią i entuzjazmem. Widok sponiewieranego ogródka sąsiadów sprawia, że krew w nim wrze jak w wielkim, komunistycznym garnku grzybowa. Historia ociera się sferę bliższą niż początkowo się wydaje. W miasteczku pełnych imigrantów i latynoskich gangów skłania staruszka do wysuwania negatywnych odczuć na temat autodestrukcji a nawet nadmiernej globalizacji świata. Wydawać by się mogło, że mając w swoim domostwie rodzinę imigrantów, cała sytuacja mogła posłużyć by jako jedno wielkie rozgrzeszenie. Pomimo iż wspominanie dawnych chwil, jaki to świat był inny, porównywalny jest do upadku z krawężnika na asfalt - zupełnie niepotrzebne, byle by czymś upchać wersje dialogowe pomiędzy aktorami, stanowiący łatwy import z innych dzieł o podobnej konserwatywności. W tej sferze lepsze są już nacjonalistyczne kawały.

Gran Torino jest jednym z tych filmów, które ciężko poddać jakimkolwiek innym zabiegom refleksyjnym. To dzieło, które można odebrać tylko w jeden sposób, bo górna narzucona konwencja i motyw wielkiej metamorfozy mogłaby ubliżyć film jako jedne z tych nudnych, i mało ważnych, jak wypowiedzi ministra Rostowskiego. Ale sam fakt, że uderza w problem każdego Amerykanina i po części samych nas, a koniec końców krytykując sposób patrzenia przez lunetę zwaną "stereotyp", jawi się w moich oczach jako film dobry, lecz liczyłem na bardziej zwiększoną dawkę dramaturgii i stąd mój lekki niedosyt w ogólnym rozrachunku. I może gdyby nie ksiądz pojawiający się na ekranie, którego mamy ochotę sami wywalić i mało przekonujące przesłanki na temat współczesnej młodzieży - czasem nawet niezręczne i do bólu nudne, jak wizyta w szpitalu. A jednak zobaczyć wypada.

OCENA: 7.0

Od zmierzchu do świtu (1996) [Recenzja]



Tytuł: Od zmierchu do świtu / From Dusk till Dawn
Reżyseria: Robert Rodriguez
Scenariusz:Quentin Tarantino
Gatunek: Horror, akcja


Wampiry i świry

Co może powstać z połączenia pomysłu Tarantina z realizacją Rodrigueza? Efekty wcześniej już widzieliśmy (Desperados), lecz tym razem panowie całkowicie pojechali po bandzie, serwując nam coś co na stałe zapisało się w grzecznościowym nurcie, o amerykańskich dewastacjach. Ciesze się, że wyszło wydanie dvd, bo dzisiaj owe dzieło wspomniane byłoby przez dzisiejszych trzydziestoparolatków, a ja miałem okazje po kilku latach sobie odświeżyć tą perełkę, na miarę kultowego "Evil Dead".

Dwaj kryminaliści po napadzie na bank uciekają od Stanów zjednoczonych do Meksyku. Po drodze biorą kilku zakładników, byłego pastora i jego rodzinę. Zatrzymują się w barze, który pod odsłoną nocy skrywa pewną mroczną tajemnicę. Jedno jest pewne, do obrony przeciwko krwiożerczym wampirom nie wystarczy krzyż i woda święcona.

Macie racje, nic odkrywczego. Fabuła cienka jak zupka z paczki, ale co się innego spodziewać? Jakiegoś przesłania, zaskakującego zakończenia? Nic z tych rzeczy! Przede wszystkim kiczu, który symuluje kino klasy b, a więc będzie kiczowato w każdym znaczeniu tego słowa, przynajmniej w drugiej połowie filmu. W odpowiednich rękach kicz może przerodzić się w geniusz, i tak jest w tym przypadku, przecież nie od dziś wiadomo, że Tarantino potrafi po mistrzowsku operować owym nurtem. Dlatego zamiast gładkich wampirków, które nie chcą pożreć swojej ofiarę i wysysać krew, wolą z nią pójść do łóżka. Tutaj pojęcie wampir to postać z krwi i kości, sięgająca do korzeni kultowych horrorów.

Będzie ciekawie i poleje się krew, a obsada ponowie zaskoczy. Główny bohater to cyniczny George Clooney, który nie stroni od żonglowania sarkazmami, a jego cyniczne spojrzenie, sprawi, że jego braciszek, który zazwyczaj mało ma do powiedzenia, bo woli gwałcić kobiety, momentalnie przestanie świrować. Tarantino nie zagrał na miarę swoich sił, ale złota Malina dla niego to lekka przesada. Widać, że Amerykańska Biblioteka Kongresowa, chciała koniecznie wpisać go do rubryki z najgorszymi aktorami, kto wie może rola zmutowanego gwałciciela, ze sterczącym zgniłym fiutem na wierzchu w "Planet Terror", to zemsta za uraczenie go tą antynagrodą?
Znajdzie się miejsce także dla Tona Saviniego, i jego niezwykłych żelaznych majtkach. Niezwykłych, bo minigun symulujący jego genitalia, gotowe do odstrzelenia komuś łba, to kolejny po strzelającej gitarze wynalazek Rodrigueza. Zapomniałbym jeszcze o jego pupilku Danym Trejo. Tym razem nie rzuca nożami na ledwo i prawo, tylko lata od jednego końca sali barowej do drugiego, w jaki celu? Przekonacie się sami.

Stawiam kufel włosów z pod mojej pachy, że przy owym filmie ani razu nie zakradnie się nuda. Będzie się działo, a wielka masakra w barze, to sceny na miarę kultowego Evil Dead. Jak na kicz przystało, nasi bohaterowie stoczą walki z różnymi mutacjami wampirów. Tym razem głównym bossem do pokonania, nie będzie sam Tarantino, tylko... zresztą sami zobaczycie. Celowe odniesienia do kultowych horrorów mi.n do twórczości Carpentena, nie jednemu przyprawią o szeroki banan na facjacie.

Cóż mogę więcej napisać? To jeden z pierwszym filmów Rodrigueza i Tarantina, który stał się ich symbolem rozpoznawczym i odtworzył dalszą drogę do operowania kiczowatymi pomysłami. Czego się spodziewać? Przede wszystkim niezłej masakry i niekonwencjonalnego stylu kręcenia tych dwóch panów. To już klasyka, którą warto zobaczyć. Jeśli kochasz kino klasy b, a dzisiaj twórczość Tarantina jest twoich wybawieniem do amerykańskiego bełkotu to owe filmidło jest propozycją dla ciebie obowiązkową. Reszta niech obejdzie się ze smakiem, byle do świtu.

OCENA: 9.0

Rytuał (2011) [Recenzja]


Tytuł: Rytuał / Rite, The (2011)
Reżyseria: Mikael Hatsfrom
Scenariusz: Michael Petroni
Gatunek: Horror


Jak Hannibal Lecter został egzorcystą

Czy łatwo pisać o filmach? Pewnie, że tak! Najpierw wstęp, opatrujesz go anegdotą, bądź niechlubnym żarcikiem - tak na rozgrzanie. Potem już samo jakoś idzie - opis fabuły, trochę przy nudzisz o bohaterach, ponarzekasz na to i owo, by na finiszu przywalić cięty komentarz. Jeszcze tylko ocena końcowa i zrobione. Teraz pozostaje Ci tylko nadzieja, że ktoś w ogóle przeczyta Twoje wypociny, a na horyzoncie czeka kolejny film. I tak w kółko. Czy to zima, czy lato. Czy to deszcz czy słońce. Czy nawet przed sylwestrem, kiedy chwiejnym krokiem ksiądz chodzi po kolędzie. Aż do momentu, gdy w Twojej nędznej karierze pojawi się film, o którym ciężko napisać wyczerpującą recenzje. I co teraz? Zbierasz baty. I to od samego Szatana i całego zła czającego się w sieci. Gdzie mój krucyfiks!?


I taki jest horror MIkaela Hafstroma o dźwięcznej nazwie 'Rytuał' w którym Walijski znany aktor Anthony Hopkins posłużył jako facjata cenionego egzorcysty, któremu odprawianie rytuałów jest na porządku dziennym, jak szkolna orgia wśród gimnazjalistów. Czy tam księży. Nic bardziej mylnego, bowiem fabularnie i tak kręcimy się wokół młodego przedsiębiorcy pogrzebowego Michaela Kovaka, który zaczyna zastanawiać się nad sensem życia. Nie mając większego wyboru, postanawia wstąpić do seminarium. Lepsze to niż zimni koledzy w domowym prosektorium. Jeszcze ostatni piwko z kumplem, przy okazji można przelecieć barmankę na koszt firmy zanim mu obetną wacka i zacznie odprawiać msze w małym miasteczku gdzie pozostaną mu już tylko... dzieci. Jednak wszystko nie idzie po myśli Michaella. Jak sam twierdzi, jest wątpiący ,do końca nie wie w co wierzy. Jego przełożony przenosi go do Rzymu, w celu rekrutacji młodzieniaszka do egzorcystów. Tam poznaje Ojca Lucasa. Staruszek zapoznaje go z mroczną stroną wiary.

"Rytuał" Cierpi na wszystkie przypadłości zmęczonego materiału. Moda na opętania i demony w kinie grozy jest bardzo zauważalna i nie trudno o odtwórczość. Prawie każdy reklamuje się jako historyjka, która w rzeczywistości miała miejsce. To u widza potęguje strach, bo w ostateczności miał świadomość, że takie rzeczy działy się naprawdę. "Rytuał" Jednak stawia na osobiste relacja między bohaterem a kryzysem wiary. MIchael wypatruje odpowiedzi przez całe życie, szukając jednocześnie okazji by pochwalić się swoim cynizmem i sceptyczną wiedzą. Sam nie wie czego chce, a odprawiane egzorcyzmy z Ojcem Lucasem mają mu częściowo przywrócić w wiarę w Boga. I o ile pokrętne wijące się z bólu ciała nie są już morze tak urokliwe jak praca z zimnymi koleszkami w przedsiębiorstwie pogrzebowym, Main Hereos przez cały tok akcji narzucony przez Hafstroma zastanawia się nad wybraną drogą i podjęta decyzją. W efekcie odprawiane rytuały okażą się jedyną drogą do Tego Jedynego.. Pytanie tylko, ileż można karmić widza filozoficznymi przesłankami na temat życia i śmierci?

FIlmidło na tle swojej gatunkowości w zakresie Szatan i Okultyzm broni się całkiem nieźle. Opętana ciężarna nastolatka czy pogryziony przez demona chłopiec, nieźle wpisują się w taką kawalerie do której należą m.in nienaturalnie wykręcona Emily Rose czy słynna Regan z Egzorcysty (1973). W Szrankach można wstawiać śmiało Anthonego Hopkinsa, który po dziś dzień straszy spojrzeniem niezmienionym z Hannibala czy Milczenia Owiec. Reszta wydaje się mało wiarygodna, bo latające krucyfiksy, omamy, głosy z zaświatów, odwrócone gałki oczne, uginające się ciała pod ciężarem Szatana - to wszystko już gdzieś widzieliśmy. Sam reżyser gdzie nie gdzie próbuje jeszcze operować oryginalnością ale wychodzi mu to marnie, tak jak suchary Karola Strassburgera. Lwią część filmu stanowi jedno, wielkie osobiste przesłaniu płynące z duchowieństwa. W tym temacie aż prosi się o powiew świeżej bryzy.

O ścieżce dźwiękowej nie ma co bardzo psioczyć. Jest typowa na filmy z tej gatunkowości i jakoś nie jest swoistą wisienką na trocie. Gra aktorska to już inna para kaloszy. Hopkins znów pokazuje, ze może wcielić się w każdego, a Colin O'Donghue w swojej debiutanckiej roli, daleko nie odstaje od ekranowego weterana. Wszystko całkiem klarownie spięte fabularnie, tylko ciut za dużo filozofii a za mało oryginalnego podejścia do tematu. Tego zdecydowanie zabrakło. Postawione przez Hasfstroma zakończenie ciężko nawet do siebie w jakikolwiek sposób odnieść. Wątle zakończenie historii wydaje się przesycone nicością i brakiem swoistego apetycznego kęsa, co podnosi mój niedosyt. Zwłaszcza, że splecione wątki o kryzysie wiary miały przynieść odwrotny efekt, niż ten bezpłciowy, który widnieje na ostatniej stronie scenariusza. Początkowy cytat Jana Pawła II był już bardziej rajcowny.

I właśnie "Rytuałowi" miałem problem z wystawienie końcowego werdyktu. Z jednej strony kryzys wiary na tle filmu o egzorcystach i wysokiej jakości gra aktorska, skłania mnie ku ocenie 7, jednakże mało oryginalne rozwiązania i lekkie zmęczenie materiału gdzie po macoszemu wkrada się rutyna, film jawi się świetle oceny 6. Dokonam jednak rozgrzeszenia, i w ostateczności wystawie 6.5. Nie podoba się? To przyjdź do mnie na spowiedź. Tym razem oszczędzę Ci kazania na temat nowoczesnego kina. Tylko wino przynieść, jak na księży przystało. Koniecznie.

OCENA: 6.5