Wyszukiwarka

środa, 20 lutego 2013

Misery (1990) [Recenzja]



Tytuł: Misery (1990)
Reżyseria: Rob Reiner
Scenariusz: William Goldman.
Gatunek: Horror

"Pisanie nie jest przyczyną nieszczęścia, to narodziny nieszczęścia" ~ Montaigne


Tak się złożyło, że luty mogę śmiało nazwać miesiącem ze Stephenem Kingiem. Oczywiście chodzi o jego ekranizacje. Nie byłoby tak, gdybym nie odkrył jakie perełki kryje moja ulubiona wypożyczalnia filmów na samych dolnych półkach. Perełki, które kiedyś oglądałem i nie do końca pamiętam wszystkie szczegóły. Tu potwierdza się kolejna reguła recenzenta, że gust filmowy z wiekiem się zmienia, a co za tym idzie? Widz wyłapuje znacznie więcej nawiązań, przekazów płynących z danego obrazu. Ekranizacje "Misery" obejrzałem stosunkowo dawno, toteż miałem niemały dylemat czy wybrać właśnie to dzieło, czy senne miasteczko. Papierek z facjatą Zygmunta Starego poszedł na dzieło Reinera. I nie żałuję, bo teraz z lekkim uśmiechem na mordzie mogę powiedzieć, że owo filmidło wstawiam znacznie wyżej w moim prywatnym rankingu ekranizacji Kinga. No cóż, nie ma to jak docenić dzieło, w swoim wypaczonym guście filmowym.

Do czego mogą być zdolni fani? Kiedyś o tym przekonała się pewna (artystka? mniejsza z tym), która na sobie przeprowadziła nietypowy eksperyment. W jednym pomieszczeniu przepełnionym jej wielbicielami rozłożyła słój z wszelakimi rzeczami. Na stole znajdowały się takie pierdoły jak rakieta do tenisa, czekolada, itp. Przez 6 h kobieta stała nieruchomo oddając ciało swojej wypaczonej klienteli. Na początku było niewinnie, zaczęło się od obmacywań itp., lecz później fanatyzm przerodził się w lekką agresję. Kobieta wyszła naga i cała poprzylepiania jakimiś kartkami. Gdy minęło 6 h, ruszyła w stronę gapiącego się tłumu. Ten z przerażenia odsunął się na widok dziwne spoglądającej artystki. W efekcie doszła do wniosku, jak bardzo ma wypaczonych fanów, którzy są gotowi zrobić wszystko, by przelać swój przesadny fanatyzm i perwersje oraz inne wypatroszone wynaturzenia do piękna ideału. Jak bardzo mogą być niebezpieczni fanatycy przekonał się o tym także bohater powieści Misery.

Paul Sheldon znany jako pisarz mający na swoim koncie serie książek o Misery. Gdy kończy ostatni tom, w którym postanawia uśmiercić główną bohaterkę, wyjeżdża z małego miasteczka do Nowego Jorku. Jednak po drodze napada go śnieżyca, w efekcie jego samochód wylądował w zaśnieżonej zaspie. Budzi się on w pewnym pokoju, który z natury nie przypomina szpitala. Okazało się, że uratowała go najgorętsza wielbicielka wszystkich wydanych dotychczas książek, Annie. Gdy pisarz zgadza się na przeczytanie jego ostatniego dzieła, Annie nie zamierza tak prędko wypuścić Paula. Zrobi wszystko, by artysta zmienił zakończenie książki.

Tę historię znają na pamięć wszyscy fani Kinga. Nie jest to najwybitniejsze dzieło mistrza, złośliwi nawet stwierdzą, że ekranizacja wypadła lepiej niż pierwowzór. Nie zdziwiłby mnie ten fakt. Rob Reiner, głównie znany jako reżyser komedii i dramatów, postanawia wesprzeć kino grozy lat 90. i dołożyć swoją małą cegiełkę. Jedno mu trzeba przyznać, stworzył solidny klimat, taki, jaki napisał King w oryginale. Dużą rolę odgrywa imersja pomiędzy główną bohaterką, demoniczną Annie, a samym pisarzem. Można wyłapać wiele nawiązań i ciekawi nas kim naprawdę jest kobieta, która nie zamierza wypuścić swojego idola. Zapewniam Was, że ten fakt nie zasadzi wam solidnego kopa w klejnoty, jedynie mniej obeznani widzowie mogą poczuć lekkiego plaskacza na lekko zdziwionej facjacie. Sam byłem ciekawy jak film będzie trzymał się książki, a doszedłem do wniosku, że ekranizacja jest nieco łagodniejszą wersją powieści. Nie ma bowiem w niej takich efektów gore jakie zadowolą wypaczoną klientelę oczekującą więcej cycków uplatanych we krwi ani takich, jakich spodziewają się miłośnicy książki. No cóż, dziwne posuniecie reżysera, oczywiście nie musiał się trzymać zanadto oryginału Kinga, ale żeby usuwać z tej historii scen, które nie pozwolą nam na zaśniecie przed telewizorem? Tak, zgadliście, czasem powieje nudą, ale takiego zmęczenia nie odczuwałem jak w przypadku Good Fuckera (hłe, hłe, chodzi o "Ojca Chrzestnego").

Dużą rolę odgrywa tutaj pokój, w jakim dzieje się akcja filmu. Jest on poniekąd wyznacznikiem jaki buduje całą klimatyczna otoczkę tego dzieła. Reiner w sposób znakomity przeniósł ten nastrój z książki na duży ekran. Tak jak przy czytaniu widz także doznaje stopniowo narastającego klimatu grozy. Jednoczenie pałając coraz to większą nienawiścią do głównej bohaterki filmu. Pokój staje się przeklętym miejscem, do jakiego nie chce wracać widz i z mokrym pyskiem czeka na finał tej historii. Uwielbiam takie sztuczki, jakie stosują rewolucjoniści z lat 90. Odbiorca staje się marionetką, którą łatwo manipulować. Groza otacza nas za każdym razem, kiedy pojawia się demoniczna kobieta i za każdym razem, kiedy głównemu bohaterowi nie daje się uciec z tego koszmaru. Mimo iż produkcja Reinera jest typowym thrillerem z elementami dramatu, posiada on taki klimat, przy którym mogą się zarumienić twórcy znanych nam serii horrorów. Dzięki Kingowi i geniuszowi reżysera, możemy tę atmosferę odczuwać czytając książkę jak i oglądając film. I czego oczekiwać więcej od tej ekranizacji?

Oscar dla Kathey Bates za szatańską rolę, według mnie lekko przesadzony. Mało mi znana aktorka i tak zawsze będzie mi się kojarzyć jako największa wielbicielka pisarza Sheldona, lecz w ogólnym rozrachunku widziałem lepsze role w wielu filmach, które także pałają do widza nienawiścią i stwierdzam, że w tym aspekcie nie ma się czym podniecać. No cóż, zawsze ta statuetka będzie świetną reklamą dla filmu, może to i nawet dobrze, przynajmniej przykuje uwagę fanów Kinga, którzy mieli do czynienia z gorszymi ekranizacjami. Po głowie mi chodzi tylko jedno stwierdzenie: "gdzie diabeł nie może, tam babę pośle". Hłe, hłe.

Czas na werdykt i krótkie podsumowanie. Ekranizacja posiada wszystko to co najlepsze w książce Kinga. Zabrakło tylko odważniejszych scen (tutaj się trochę zawiodłem jako fan zakrwawionych torsów kobiet), ale nie jest to zbytnio odczuwalne po seansie. "Misery" jednak działa na emocje odbiorcy, to film, który da się zapamiętać bardziej niż wszystkie suchary Karola Strasburgera, stawiając poprzeczkę nieco wyżej dla przyszłych twórców, którzy zdecydują się zadebiutować na kurczącym się rynku pracy. Refleksje jaką chciał przelać na papier King, w sposób nienaruszony trafia także do kinomaniaków. I czego chcieć więcej od ekranizacji? No dobra, będę złośliwy, zmasakrowanej młodej policjantki kosiarką do trawy...

OCENA:  8.5

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz