Wyszukiwarka

niedziela, 24 marca 2013

Doghouse (2009) [Recenzja]



Tytuł: Doghouse
Reżyseria: Jake West
Scenariusz: Dan Schaffer
Gatunek: Horror, komedia

Z dzisiejszego menu polecamy... panów


Zamiast użalać się nad sobą, jak aspołeczny gówniarz, którego porzuciła dziewoja, od razu przeszedłem do patroszenia kolejnych regałów z filmami. Otóż tak się założyło, że ostatniego geniusza Kubricka "Oczy szeroko zamknięte" nie mają w mojej zacnej, ulubionej i ukochanej wypożyczalni filmów. Dziwny zbieg okoliczności spowodował, że raczej w najbliższych miesiącach nie odświeżę sobie tego kultowego dla mnie dzieła. No cóż przynajmniej troszkę odpocznę od ambitnego kina, i taki miałem zamiar. W moje łapska wpadło to coś, co trudno jednoznacznie zaliczyć do komedii, a jako, iż jestem fanem gore i lubię oglądać patroszenie flaków i tryskającą krew na cztery strony świata, nie mogłem tak porostu przejść obojętnie. Ale spokojnie, co za dużo to i świnia nie zeżre.

Nie lubię komedii, zaryzykuje stwierdzeniem, że nawet nienawidzę, jak już ma sięgać po te zalane bełkotem filmidła, to tylko te ocierające się o sferę kina grozy i ekstremalnego gore, bądź torture porn. Preferuje oczywiście te japońskie, mało znane perełeczki, które chciały powtórzyć genialny sukces "Tokyo Gore Police", ale ich potencjał ograniczał się tylko do patroszenia dziewczynek w spódnicach , przy ostrym sadomasochizmie, i wykorzystując przerośniętego, różowego wibratora w celu uzyskania satysfakcji seksualnej dla oprychów, których trudno nazwać ludźmi z prawdziwego zdarzenia, a ich obiekcje seksualne i chore preferencje są obiektem kultu w kraju kwitnącej wiśni, często polanym sosem groteskowej koncepcji. Gore i komedia to dobre połączenie, które często gości w moich przekonaniach kinofila. A jeśli połączyć jeszcze zombie movies? Z tego romansu musiało wyjść coś porąbanego. Od razu jednak zaznaczę, że Wielka Brytania to nie Japonia, wiec wszelcy miłośnicy gadżetowego fetyszyzmu mogą obejść się ze smakiem.

Vince i jego kumple nie mają łatwego życia. Dręczeni demonami z przeszłości i własnymi kobietami, postanawiają odreagować gdzieś na dalekim zadupiu, przy hektolitrach piwska, świetnej muzyki i narzekając na swoje życiowe partnerki, Jednak rekreacyjny wyjazd weekendowy szybko przeradza się w nierówną walkę o przetrwanie, bowiem wszyscy męzczyźni zostali już dawno pożarci przez kobiety, które dotyka nietypowy wirus przemieniający ich zombie. Teraz sześć bohaterów, to danie główne dla tych bestii.



Brytyjczycy zawsze w nietypowy sposób podchodzili do zombizmu w kinematografii. Ich dzieła o tej tematyce, różniły się znacząco od zachodniego potencjału. Wystarczy obejrzeć "28 dni później" Dannego Boyle, żeby przekonać się, jak bardzo różnią się truposze od Romery, który zarzucił tą konserwatywność już wczesnych latach 70-tych. Groteska w tej dziedzinie kinematografi, także nie jest im obca. "Wysyp żywych trupów" stanowi niezłą parodię, w której każdy fanatyk zombizmu wychwyci wiele smaczków, ukrytych w podtekstach scenariusza, rajcują one niczym małe dziewczynki, katolickiego księdza. Byłem przekonany, że owe dzieło Jake West'a, będzie trzymać się kurczowo tego tytułu, czerpiąc garściami z wytyczonych wcześniej, przez brytyjczyków ścieżek. Myliłem się jednak, reżyser zajmujący się głównie nietypowymi komediami, które zawsze zostają polane gorącym sosem dla miłośników uplatanych cycków we krwi, poszedł częściowo na łatwiznę. Częściowo, bowiem "Doghouse" stanowi dość oryginalną odskocznie od horrorów klasy b. Dostała się jednak świni kolejne perła.

Kobiety zombie, mogą okazać się jeszcze bardziej niebezpieczne niż moglibyśmy sobie wyobrażać. Zamiast używać swoich szczęk do rozszarpywania ciał, preferują nożyce, siekiery, toporki, wiertarki itp. Tak dobrze czytacie, najwidoczniej nie chcą sobie z panów urządzić banalną oklepaną ucztę, ale zabawę, która zostanie urozmaicona o hektolitry męskiej krwi. Krew tryka na wszystkie strony, a zgony bohaterów często przesadzone, mogą wywołać mimowolny zaciesz na mordzie. W sumie, to dobrze, że tak szybko owe filmidło przeradza się w taką jatkę, bohaterowie nie zapadają w pamieć, są mało wyraziści i grają momentami beznadziejnie, próbując rzucać sucharami, niczym Chuck Norris swoimi memami, ale po ich minach widać, że same dialogi w scenariuszu przychodzą im z trudem, i chrzanią od rzeczy. Dobrze, że stanowią mięso armatnie, które szybko przeradza się w papkę.

Momentami jest zabawnie, i żałośnie. Wybryki naszych herosów, to nic innego jak przesadzona wizja reżysera, która daje o sobie znać w ostatnich 25 minutach filmu. Potencjał był i zamiast bezsensownej masakry, West mógłby bardziej urozmaicić swoją ideę. Tak za to dostajemy do swojej ręki, opakowany w 95 minutach, jatkę, z tępymi dialogami, i śmiesznymi maszkarami, które polują na zmęczonych życiem, biednych panów. Wszystko zostaje zalane betonowych banałem, który zmierza ekspresem do burgerlandowych produkcji niskobudżetowych z rodem filmów Uwe Bolla. A szkoda bo mogło być tak piękne, jednak cały ten zakichany i wypaczony bełkot ratują efekty gore, które zadowolą każdego fanatyka, który dawno nie zasmakował krwi, oczekują coraz to więcej uplatanych cycków we krwi.

"Doghouse" to piękna opowieść o miłości i zdradzie. Miłości do kobiet i vice versa. Film idealnie nadaje się na walentynki i dzień kobiet, lecz raczej dla singli, którzy narzekają na dzisiejsze kobiety, bądź w ogóle je nie mieli. Odradzam jednak tego seansu feministką. Rajcuje tylko gore, które przy odgłosie gruchotanych kości i tryskającej jak szampany kierowców Formuły 1, krwi. Jednak to jest za mało by trafić nawet w najbardziej wypaczonych widzów, to bezsensowny, banalny i tępy seans dla tych, którzy nie muszą się obawiać o przepocenie mózgu podczas oglądania. Ja lubię gore i zombie, dlatego nieco podwyższam ocenę, jednak kolejne podobne dzieło zamawiam pod batutą innego reżysera.

OCENA: 6.0

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz