Wyszukiwarka

sobota, 4 maja 2013

Z Innej Beczki: Gran Torino (2008) [Recenzja]



Tytuł: Gran Torino (2008)
Reżyseria: Clint Eastwood
Scenariusz: Nick Schenk
Gatunek: Dramat


Made in America

Co mają wspólnego psychopatyczni mordercy i weterani wojenni? To, że obaj mieszkają zazwyczaj gdzieś na odludziu, przedmieściach, stroniąc od towarzystwa i kontaktów międzyludzkich. Zawsze na półce obok ze zdjęciami z bliskimi, znajduje się strzelba, która równie dobrze może posłużyć jako rekwizyt do taniego westernu. Obaj mają jakieś dewiacje, np. jakiś uraz psychiczny spowodowany czymś, np. okrutnymi przeżyciami z dzieciństwa (psychopatyczny morderca) czy w głowie mając przerażające sceny walk z pól ryżowych w Wietnamie i o pierwszej w nocy budzą się z zadyszką i mokrą głową (weterani). Obie jednostki także nie lubią przybyszów i jak się tylko nadarzy okazja, potraktowanie intruzów ołowiem wydaje się bardzo racjonalnym rozwiązaniem (...). Dobra, koniec filozofowania. Zapraszam do kolejnej recenzji kolejnego ruchomego obrazka.

Do Gran Torino podchodziłem kilka razy i zawsze z tym samym odczuciem, jakie darzę kino Clinta Eastwooda. Nie lubię jego twórczości (poza paroma wyjątkami), ale nie sposób odmówić mu talentu i pomysłów. Oraz poczucia humoru. Żonglując stereotypami na temat dzisiejszego kina, miałem nadzieje, że Gran Torino zapadanie w mej pomięci na długo, jako solidny dramat. Nie pomyliłem się zbyt wiele, ale sadząc po liczbie osób polecających mi ten film, chwalących go wniebogłosy, aż chce się napisać, że mogło być lepiej. Wszak to Clint Eastwood.

Weteran wojny w Korei, Walt Kowalski, prowadzi samotne życie, nie utrzymując kontaktów z rodziną. Jego dawne intencje i uprzedzenia będą wystawione na ciężką próbę, bowiem do najbliższego sąsiedztwa wprowadzają się imigranci ze Wschodu. Wygląda na to, że wkrótce dojdzie do konfrontacji, jednak weteran o rasistowskich skłonnościach niespodziewanie ulega zmianie, a wszystko to za sprawa starego samochodu - Gran Torino.

Być może historia zdarzyła się naprawdę, być może zdarzyć się mogła, nie jest jednak tajemnicą, że Eastwood kolejny raz chce swoim filmem przetrzeć oczy Amerykanom. W życie Walta nieustannie wkrada się entropia, gdzie mężczyzna o stalowych przekonaniach, jest zmuszony do zmiany i innego sposobu patrzenia na otaczającą go rzeczywistość. Walt, żyje w świecie nieustannie zmieniającym się, i on sam musi ulec wielkiej metamorfozie. Postać, którą zagrał Eastwood, można by rzec, że jest szyta na miarę, w roli zgorzkniałego weterana, patrzącego na japońskie marki samochodów ze spowitym nienawiścią wzrokiem, karmiąc się suchymi stekami i wysokoprocentowym trunkiem - to kreacja, która idealnie przyległa Clintowi. Świadczy to o samej grze aktorskiej, która jest wręcz mistrzowska. Chociaż błyskotliwe dialogi i masa niepretensjonalnych przekleństw, i dowcipach o żydach i murzynach, sprawiały, że jako odbiorca czułem się, że oglądam dobrą komedie, a twarz Clinta posłużyła jako część parodii na temat obyczajowego życia przeciętnych zajadaczy steków. Może nic, nie było by w tym wszystkim dziwnego, gdyby nie specyficzny sposób prowadzenia akcji, która uwidacznia się w poszczególnych scenach, uświadamiając widza, że finał będzie gorzki, ciężki, trudny i wywrze ogólne spojrzenie na film oraz sam odbiór dzieła. Może ma nawet charakter symboliczny.

Kreacja Clinta sprawia, że trudno obdarzyć Walta Kowalskiego sympatią i entuzjazmem. Widok sponiewieranego ogródka sąsiadów sprawia, że krew w nim wrze jak w wielkim, komunistycznym garnku grzybowa. Historia ociera się sferę bliższą niż początkowo się wydaje. W miasteczku pełnych imigrantów i latynoskich gangów skłania staruszka do wysuwania negatywnych odczuć na temat autodestrukcji a nawet nadmiernej globalizacji świata. Wydawać by się mogło, że mając w swoim domostwie rodzinę imigrantów, cała sytuacja mogła posłużyć by jako jedno wielkie rozgrzeszenie. Pomimo iż wspominanie dawnych chwil, jaki to świat był inny, porównywalny jest do upadku z krawężnika na asfalt - zupełnie niepotrzebne, byle by czymś upchać wersje dialogowe pomiędzy aktorami, stanowiący łatwy import z innych dzieł o podobnej konserwatywności. W tej sferze lepsze są już nacjonalistyczne kawały.

Gran Torino jest jednym z tych filmów, które ciężko poddać jakimkolwiek innym zabiegom refleksyjnym. To dzieło, które można odebrać tylko w jeden sposób, bo górna narzucona konwencja i motyw wielkiej metamorfozy mogłaby ubliżyć film jako jedne z tych nudnych, i mało ważnych, jak wypowiedzi ministra Rostowskiego. Ale sam fakt, że uderza w problem każdego Amerykanina i po części samych nas, a koniec końców krytykując sposób patrzenia przez lunetę zwaną "stereotyp", jawi się w moich oczach jako film dobry, lecz liczyłem na bardziej zwiększoną dawkę dramaturgii i stąd mój lekki niedosyt w ogólnym rozrachunku. I może gdyby nie ksiądz pojawiający się na ekranie, którego mamy ochotę sami wywalić i mało przekonujące przesłanki na temat współczesnej młodzieży - czasem nawet niezręczne i do bólu nudne, jak wizyta w szpitalu. A jednak zobaczyć wypada.

OCENA: 7.0

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz