Wyszukiwarka

środa, 20 listopada 2013

Z Innej Beczki: American Beauty [Recenzja]

Tytuł: American Beauty (2000)
Reżyseria: Sam Mendes
Scenariusz: Allan Ball

Gatunek: Dramat, komedia

Każda róża ma kolce

Tendencje żwyżkową wielkich, oskarowych perełek nie sposób przecenić. Filmy, które zapiszą się w naszej pamięci jako te dobre bądź genialne, które obok przeciętniaków serwowane na co dzień, stają się wzorcami do filmów doskonałych, do pokazania czegoś więcej w sztuce ruchomych obrazków. Sam Hitchock mawiał, że najpierw musi być trzęsienie ziemi, a potem tylko napięcie musi rosnąc, patrząc na American Beauty niepokorne odnoszę wrażenie, że Sam Mendes te słowa miał głęboko w poważaniu. Czy to dobrze? Sami się przekonajcie..

American Beauty to nie jest ckliwy dramacik obrońców moralności. To film krytykujący wszystko dookoła, a pionkiem w tej grze jesteśmy chyba wszyscy. Wygląda to tak, jakby reżyser robił sobie jaja, bo zaraz na początku jesteśmy uraczeni spokojnym głosem narratora, który wydaje się być głównym bohaterem opowiadający o dniu swojej śmierci. A może nie umarł, może prawi aluzje? Tak czy siak, historia opowiada o 40 letnim Lesterze Burnhamie, mieszkający wraz z rodziną na przedmieściach wielkiego miasta. Przeżywa kryzys wieku średniego, po mimo, że wokół ma wielki dom, i dobrą płatną prace. Wszystko się zmienia, kiedy poznaje nastoletnią przyjaciółkę swojej córki. Postanawia odbyć filtr z nową poznaną dziewczyną..



To najbardziej oryginalny film o przeciętności. Jak na ironie przystało. Ot, kolejny pretekst by skumulować życie wszystkich amerykańskich rodzin i trafnie je skrytykować. Anieżeli spojrzeć głębiej w dzieło Sama Mendesa, to dotyczy chyba nas wszystkich, przeciętnego zajadacza schabowego, zajadacza wołowiny, czy wielbicieli kręconych na widelec makaronów czy misek ryżu, a nawet kuchennych rewolucji Magdy Gessler..., bo choć Brytyjski filmowiec trafia w sedno amerykańskiej obyczajowości, skutecznie zgarnia wszystkich do jednego wora, prawiąc ostrą krytykę w słodko-gorzkim wydaniu. Trudno nawet przewidzieć jak cały bałagan potoczy się względem filmu, bo całkiem niewinne pierwsze minuty przeradzają się w zaciekły i niegrzeczny charakter filmu, a do ekranu skutecznie przykuwa nam uwagę gra aktorska, szczególnie rola Kevina Spacey'a (w filmie: Lesster Burnham), która skutecznie przyćmiła mi inne filmy z jego rolą, ale Brytyjski reżyser ma talent do obsady, i trudno się nie zgodzić z ową tezą, oceniając film pod kątem wyczynów bohaterów. 
Ścieżka dźwiękowa mogła by nawet nie istnieć, bo całość skumulowana jest na treści, i nie przywiązujemy większej wagi do braku tego aspekty w filmie Mendesa. Klimat filmu nadaje codzienny obraz zwykłej, obyczajowości oraz zgrabnie wykreowane osobliwości bohaterów, a warto odnotować błyskotliwe dialogi, które w oparach frustracyjnego niepokoju na tle spokojnego życia, trafiają do widza z podwójną mocą i są jakby takie smaczniejsze.


Zakończenie osobiście mnie zaskoczyło, ale pozostawia lekki niedosyt i dużą dozę osobistej narracji. Cały film to istna huśtawka emocjonalna: mamy sporo scen komicznych, które przeplatają ze scenami rodem greckiej antologicznej dramy. W gruncie rzeczy mankament średniego wieku odbija się na reszcie domowników, bo wzór idealnej rodziny został nieco zaburzony, docierając do innych warstw społecznościowych. Chociażby nastoletnia Jane - córka głównego bohatera, zakochuje się w dziwacznym chłopaku z sąsiedztwa, który docenia piękno niemal wszędzie, natomiast żona Lestera wydaje się być tylko definicją typowej małżeńskiej kobiety sukcesu. A wszystko skąpane w codzienny tok wydarzeń. 


Obok American Beauty trudno przejść obojętnie. Wszystko nawet nie sposób skorygować w jednym zdaniu, po prostu trzeba go obejrzeć, a film odda wam to z nawiązką. Początkowo trudno było mi go ocenić, ale ostatecznie wystawiłem werdykt, który skłania mnie do polecenia owego dzieła. Swoją drogą liczyłem na bardziej wyrafinowane sceny, ale nie żałuje, w każdej kolejnej warstwie mnie już tylko zaskakiwał. Abstrahując, nie jest wisienką na torcie, lecz projekt doskonały w swojej formule (komediodramat) i treści, a zobaczyć można, a nawet trzeba, zwłaszcza jeśli szukamy typowego życiowego filmu, a nie popcornera pozostawiający w głowie pustkę, jakby faceci w czerni błysnęli nam po oczach neutralizatorem wspomnień. Rzekłem.

OCENA: 8.0

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz