Wyszukiwarka

sobota, 16 lutego 2013

Łowca Snów (2003) [Recenzja]


Tytuł: Łowca Snów /Dreamcatcher (2003)
Reżyseria: Lawrence Kasdan
Scenariusz: William Goldman
Gatunek: Horror (?)

Potwory i spółka

Luty miesiącem ze Stephenem Kingiem? Czemu nie? Ostatnio miałem okazje obejrzeć drugą cześć genialnego "Smętarza dla zwierzaków", potem odświeżyłem sobie klasykę z dzieciństwa "Dzieci kukurydzy", a w planach mam jeszcze wypożyczenie "Misery". Tym razem w moje łapska wpadło kolejne filmidło na podstawie powieści mistrza. Poniżej recenzja" Łowcy snów" z pod reżyserki Lawrenca Kasdana. Miłej lektury...

Powieści Stephena Kinga są w kinowej grozie towarem masowo eksportowanym przez twórców kina niezależnego i tych całkiem zgoła odmiennych. Jest to materiał trudny do przeniesienia na ekran, a mimo tego stały się one znakiem rozpoznawczym w świecie horrorów. Zaczęło się od "Carrie", potem poszło gładko. Senne miasteczko także doczekało się swoich 5 minut na dużym ekranie. Nieraz mieliśmy okazje obejrzeć te gorsze powieści Kinga, bo jak każdy pisarz miewa on gorsze jak i te lepsze dni, wiec nie ukrywajmy, że czasem ciężko uwierzyć, że czytamy jakiegoś gniota, a na okładce widnieje nazwisko King, a w gruncie rzeczy stały się one bardziej popularne (lepsze?) od pierwowzoru. Działa to także w inną stronę...

Łowca Snów, to dzieło bardziej unikalne, jeśli chodzi o książkowy materiał. Jednak jego przeniesienie na ekran nie okazało się trudne jak sam się zresztą przekonałem. Owo filmidło w ogólnym rozrachunku nieźle bazuje na historyjce w papierowym oryginale i łączy ono w sobie elementy fantastyki i grozy, tyle że tej "grozy" niestety nie wiele odczułem na swojej parszywej osobie. Już tłumaczę, dlaczego...

Czterech przyjaciół, którzy co roku spotykają się w domku gdzieś na obrzeżach stanu Maine. Od dzieciństwa posiedli oni moc władanie umysłem. Teraz ich zdolności zostaną wystawione na ciężką próbę. Okazuje się, że nie są sami, a inwazja obcych, to tylko początek ich sennego koszmaru.

Pierwsze minuty filmu wskazują na solidnego, trzymającego w napięciu straszydełka. I takie miałem wrażenie, dopóki nie doszedłem do połowy filmu. Na początku klimat daje o sobie znać, jednak główni bohaterowie nie stronią od żonglowania stereotypami i rzucania sucharami na lewo i prawo, co w efekcie spowodowało, że na mojej mordzie pojawiał się od czasu do czasu banan. Jeden z nich nawet przypominał typowego cwaniaczka i jego kręgosłup moralny strasznie mnie irytował. Kiedy skończyła się typowa paplanina, reżyser w końcu wyciągnął asa z rękawa i pokazał nam typowe kino, jakie znają doskonale Amerykanie. Nastrój, klimat z książek Stephena Kinga, małe miasteczko, groza? Tak, ale tylko na początku, dalej leci taki amerykański kinofil do burgerlandu i boi się zatankować, bo jeszcze go zabiją jacyś nawiedzeni psychole, a przecież tylko tacy prowadzą staje benzynowe w USA.

Budowanie napięcie szkodzi ich własnej ojczyźnie, lepiej zaserwować wypaczonej klienteli obraz luźno nawiązany do książki, przepełniony ufoludkami (tak zgadliście, tymi zielonymi i wysokimi) oraz efektami specjalnymi, jakimi Tom Cruise w Wojnie światów może się lekko zaczerwienić z tego powodu. Kino akcji, pała nienawiścią do widza, gdzieś w ostatniej godzinie tego obrazu, i wojna, która przypomina mi znany schemat ludzie vs marsjanie, w ogólnym rozrachunku wypadła nieźle, ale Morgan Freeman, za sterami helikoptera bojowego, który z działka maszynowego ładuje kilogramy ołowiu do startującego statku kosmicznego, nadal wywołuje u mnie gorzką paranoję, groteskowego podmiotu. Dziwnie to zabrzmi, ale jak zaczynając oglądać, miałem wrażenie, że reżyser będzie wzorował się na "Thingu" Carpentena, a potem przekonałem się, że jednak po jego głowie łazi Cruise, walczący z kosmitami. Kula w łeb?

Ogólnie obsada przekonuje do sięgnięcia tego filmu, który miał być głośną ekranizacją Kinga, (głośną rzecz jasna pod względem budżetu) i hitem kinowego box office'a. Czy się tak stało, nie chcę w to wnikać, ale myślę, że owo filmidło przypomina nieco bombę z opóźnionym zapłonem, a nie ładunkiem wybuchowej mieszanki horroru i sci-fi. Takie nazwiska jak Howard (kompozytor), Freeman, Jane, Lee, Lewis, niech was nie zwiodą. Dzieło Kasdana nie wyróżnia się z szeregu kosmicznej, amerykańskiej papki, i nie kroczy między nimi. Trzeba jednak przyznać, że gość stojący za kamerą, nieźle przerzucił tą historyjkę Kinga na duży ekran, szkoda, że w ostatnich minutach potencjał filmu zabetonowano banałem, który ucieszy tych mniej wymagających widzów, a zdecydowanie zawiedzie tych, którzy oczekiwali, solidnego dreszczowca, z pieczątką sci-fi na okładce, paraliżując odbiorce genialnym klimatem małomiasteczkowym, emanują do zapatrzonego widza grozą i napięciem. Takie nastawienie miałem i srogo się po tej bandzie przejechałem. Film nie jest zły, można obejrzeć, ale są lepsze ekranizacje Kinga niż ta, więc po co marnować czas na inwazje obcych, która prezentowała się rajsko tylko na folderach reklamowych?

OCENA: 6.0

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz