Wyszukiwarka

piątek, 18 stycznia 2013

The Walking Dead - sezon 2 [Recenzja]



Tytuł: The Walking Dead (2010)
Twórcy: AMC
Gatunek: Horror / Dramat (serial tv)


Znając moje preferencje gatunkowe, łatwo wywnioskować, że rzadko kiedy sięgam po serialowe tasiemce. Nie przeczę, mam kilka obejrzanych, ale to raczej te kultowe i najbardziej znane. Seriale to towar deficytowy w moim spaczonym zakrwawionym inwentarzu. Są jednak wyjątki, które zwracają na siebie uwagę ze względu na konserwatywność którą kocham. The Walking Dead fanom zgniłkom nie trzeba przedstawiać. Opinie o pierwszym sezonie mogliście poznać stosunkowo dawno, ja ostatnio jednak zakończyłem przygodę z drugim sezonem. Czy naprawdę drugi sezon jest taki zły? W moich oczach, nie.

Temat zombie, jak powszechnie wiadomo, to temat masowo eksportowany. Frank Darabont (twórca TWD) sięgnął jednak nieco głębiej serwując znaną nam wszystkim tematykę, rozkładając wątki na czynniki pierwsze bazując na znanym komiksie. Tak powstał serial, który pierwszą odsłoną sezonu, wpasował się na listę najbardziej popularnych . Przejdźmy jednak do sedna. Fabularnie wciąż mamy ten sam schemat - grupa ocalałych szuka bezpiecznego schronienia w świecie opanowanym przez żywe trupy. Pierwszy odcinek drugiego sezonu, to nic innego jak bezpośrednia kontynuacja losów znanych nam bohaterów. Pierwszy sezon liczył zaledwie 7 odcinków, toteż panowie z AMC zasadzili bezpośredniego kopa w postaci natężających zombie. Niemal w każdym odcinków dochodziło do starć ze zgniłym, masowym mięsem. Pierwszy sezon miał charakter survivalowy i świetnie mógł służyć jako poradnik przetrwania w świecie zombie. Drugi sezon natomiast ma trochę inną konwencje. Darabont daje nam szanse, byśmy mogli głębiej poznać samych bohaterów i ich zamiary, wplątując przy tym dość ciekawe wątki, które odbiją się na reszcie grupie, burząc tym samym zachowaną wcześniej hierarchie idealnej paczki.

Dołączą oczywiście nowe twarze, a cały sezon został ulokowany na Farmie państwa Hersherów - zdających się skrywać jakiś mroczny sekret. Grupa (na czele Rick i Shean) nie przypadkowo trafiają na wspomnianą farmę. Same gospodarstwo to dość symboliczne miejsce, odgrywające także swoją role w świecie zagłady. Inni znajdą tu dom, ktoś inny może miłość, a ktoś jeszcze zacznie przeklinać te miejsce. Niespodzianek jest nie mało, a twórcy oczywiście zabarwią cały schemat zombinizmem - nie zapominając przy tym pompować odpowiednią ilość napięcia i adrenaliny do krwiobiegu wypaczonego odbiorcy.

Całość to raczej sfera psychologiczna niż survivalowa. Fabularnie mamy do czynienia z emocjami dotyczących samych bohaterów. Wielu przejdzie niezłą metarmorfozę psychiczną a nawet fizyczną. Z nowej gwardii, wyróżnia się Hersher - pan domu. Jego osoba sporo namiesza w szykach fabularnych, dokonując niezłego misz- maszu. Ale to Shean wciąż pozostanie postacią najbardziej złożoną, widać to właśnie w tym sezonie. Ponieważ dużo krwi w tym sezonie tu nie ujrzycie (co nie oznacza, że jej niema), twórcom wyraźnie zależało wzbudzić emocje u widza czymś innym. I jest to zasługa samych postaci i ich problemom na tle całej grupy i całego otaczającego ich świata. Może dlatego tak wielu twierdzi, że sezon jest najsłabszy. Kierując się swoim zdruzgotanym obiektywizmem, śmie twierdzić, że taka zagrywka jest dość ciekawa. Poznajemy wtedy głębiej bohaterów, zmienią się nasze przekonania co do niektórych osób. Nie są to już Ci sami ludzie, którzy byli na początku pierwszego sezonu. Brutalny świat i życie w strachu odcisnęło na nich swoje brzemię, doprowadzając w końcu do tragedii. Jest to zasługa wciąż fenomenalnej gry aktorskiej. Można nie lubić kilku bohaterów, część wydaje się irytująca i w ogóle niepotrzebna, ale niezaprzeczalnie kunszt aktorski wylewa się wprost z ekranu.

Sezon zawierał kilka odcinków, które zasadziły mi niezłego plaskacza. Na pewno zapadną w pamieć, tak samo jak wyraźni bohaterowie. Końcówka daje do zrozumienia, że trzeci sezon to będzie istna jazda bez trzymanki. Ja mam tylko nadzieje, że scenarzyści nie za bardzo się pogubią, i wciąż pomimo przyspieszonego tętna, będą umieli wycelować w psychikę widza.

Co tak właściwie osiągnął Frank Darabont? To, że pomimo wyrysowanego szablonu i oklepanego do bólu schematu i nurtu, potrafi wprowadzić swoje watki, grając wciąż na emocjach. to w końcu uniwersum, rządzące się własnymi prawami. Nie widać tu ręki uznanego mistrza gatunku. To wciąż serial grozy, który potrafi działać na emocje, nie tylko poprzez fruwające kończyny ku ucieszcę wypchanego popcornem kinofilowi. TWD rzuca nowe światło na Zombie movies. Psychologiczny charakter drugiego sezonu wyraźnie da się odczuć, wprowadzając pod koniec do niemałej eksplozji. Za te czynniki pokochałem owy serial. Drugi sezon oceniam jak najbardziej pozytywnie. Mam nadzieje, że przyjdzie mi dane obejrzeć trzeci premiery sezon. W końcu zagorzały fan dopnie swego. I tą oto mądra puentą wypadałoby zakończyć.

Drugi sezon:

1. What Lies Ahead (10.0)  
2. Bloodletting (7.0)
3. Save The Last One (9.0)
4. Cherooke Rose: (7.0)
5. Chupacabra (8.0)
6. Secrets (7.0)
7. Pretty Much Dead Already (10.0)
8. Nebraska (8.0)
9. Triggerfinger (9.0)
10. 18 Miles Out (9.0)
11. Judge, Jury, Excoutiner (9.0)
12. Better Angels (8.0)
13. Beside The Dying Fire (10.0)

OCENA: 8.5

wtorek, 15 stycznia 2013

Ostatni dom po lewej (1972) [Recenzja]


Tytuł: Ostatni dom po lewej / Last house on the left (1972)

Reżyseria: Wes Craven
Scenariusz: Wes Craven
Gatunek: Horror

Wolność Tomku w swoim domku...


Przez ostatnie dekady, zdążyliśmy pogrzebać wiele klasyków. Niektóre pozostaną w pamięci (The Thing, Friday 13th, Halloween) i inne odejdą niczym kamień w wodę, czekając aż wykopie ich spragniony widz (Reanimator, Martin,). Trudno mi teraz napisać o filmie, który w latach 70. okazał się przełomem. Z jednej strony warto, by przypomnieć debiut wybitnego reżysera, ale z drugiej strony, dziś film marnie się broni, głównie ze względu na amatorską koncepcje. Fan jednak pozostanie fanem, i doceni to, że film miał wpływ na rozwój kinowej grozy. Przedstawiam Wam kamień milowy w historii horroru, obraz, który zdefiniował pojęcie "Torture Porn" lub nawet sam go wprowadził, jedno z nielicznych dzieł ukazujące sceny gwałtu. The Last house on the left to prowizoryczny Zimny Prysznic, czy Wam się to podoba czy nie.

Debiut jednego z najsłynniejszych ojców kinowej grozy (Wes Craven), zaczyna się dość niewinnie. Akcja przenosi widza do malowniczego miasteczka, do szczęśliwej i kochającej się rodziny, mieszkającej w malowniczym domku nad jeziorem, w gęsto zarośniętym lesie. Liście spokojnie opadają na ziemie, zwiastując tym samym, że kończy się moja ulubiona pora roku, a na horyzoncie zbliża się zima. Dzień jest jednak piękny i słoneczny. Tak miało być dzisiaj - wtedy kiedy 17-letnia Marine udaje się koncert, wraz ze swoją nową przyjaciółką Phyllis, która mieszka nieopodal. Dziewczyny jednak za dużo sobie pozwoliły, i gdy chcąc nabyć trochę prowiantu w drodze na miejsce, prowokują czterech zbiegów. Obie zostają porwane i brutalnie zgwałcone. Po incydencie przestępcy w wyniku zbiegu okoliczności, trafiają do domu, w którym mieszkała nastolatka. Zbiegowie nie są niczego świadomi, podobnie jak rodzice, którzy zaczynają się niepokoić dlaczego ich ukochana córka jeszcze nie wróciła. Nie ma zbrodni bez kary - mądry rzekł. Gdy rodzice dowiedzą się o wszystkim, sami wymierzą sprawiedliwość. Gospodarze domu zgotują im istne piekło na Ziemi. 

Dziś jednak wszystko jest nieuchronne i na dzień dzisiejszy debiut Cravena może zwyczajnie śmieszyć - i jest to zasługa totalnej amatorki. Gdy po raz pierwszy sięgnąłem po ten klasyk (miałem wtedy 12 lat), byłem cholernie wkurzony, że w filmie nie da się odczuć żadnego napięcia, znanego z najbardziej nastrojowych horrorów. Cravenowi bynajmniej nie oto chodziło. Haczyk tkwił w samych bohaterach oraz miejscu gdzie rozwinie się fabuła. Scena gwałtu odgrywa bardzo kluczową role, jest na wyraz realistyczna. Sam Craven pozwolił nieco improwizować aktorom, toteż mogli się wczuć i sami poeksperymentować. W filmie jest pełno scen, które raczej są kalką brutalizmu, chorych zamiarów i niepohamowanej żądzy, tak okrutnej, że niemal obrzydliwej, dla głównej bohaterki filmu. Dowodem na to, może być słynna scena "Zmocz swoje spodnie", która jest obrazem istnej bezradności dwóch wrażliwych dziewczyn, a chorej fascynacji głównych bohaterów filmu - morderców i gwałcicieli. A wszystko rozgrywa się w miejscu gdzie jeszcze dzień wcześniej obie nastolatki rozmyślały o wspólnych planach, nieopodal rodzinnego domu. Tak moi drodzy, Craven trafił w sedno.

Reżyser umiejętnie daje nam szanse, by poniekąd wczuć się w zwyrodnialców. Choć obsada głównie składa się z amatorów (większość ról obsadzonych w filmie to starzy koledzy reżysera), taka możliwość wyboru także zdecydowała o kontrowersyjności filmu. Niezłą alternatywą staje się także sam dom, w którym w końcowych scenach gospodarze domu mszczą się na oprawcach. Po której stronie stanie widz? Manipulacja widzem w tak amatorskim obrazie decyduje o kultowości tego filmidła. Marine, lat 17 umiera, na wskutek odniesionych obrażeń. Przed śmiercią zostaje brutalnie zgwałcona i w ohydny sposób poniżona. I to w miejscu, w którym spędziła dzieciństwo. Na ziemi rodzinnej przeżywa piekło. Tak blisko miała do domu, ale była bezradna. Taka konserwatywność wyraźnie da się odczuć w filmie. Druga połowa filmu, to istna próba wprowadzenia efektów gore przez pana reżysera. Wiele scen jest wymownych, a dom rodzinny staje się miejscem przeklętym dla każdego bohatera filmowego. Widz jest rzucany na lewo i prawo, sam nie widząc po czyjej stronie stanąć. Komu współczuć: rodzicom zamordowanej nastolatki? Czy głównym bohaterom, którzy teraz są uczestnikami makabrycznego festiwalu, a może raczej ofiarami? Czują się bezradni, a tatuś za wszelką cenę chce, aby nowi lokatorzy poczuli bezsilność i poniżenie, zupełnie wtedy kiedy 17-letnia Marine została zgwałcona na leśnej ściółce, pojękując nieudolnie w tle śmiejącego się pana gwałciciela, opluwającego tym samym zranioną twarz nastolatki w akcie orgazmu. Wydaje się, że człowiek, w gruncie rzeczy nie ma nic do stracenia, a wtedy taki człowiek jest najgroźniejszy. Kto jest tutaj mordercą? A może już nie oto chodzi? Kara musi być. Teraz może beczka śmiechu, wówczas film, który przebijał inne dzieła tego pokroju. Zasłużenie.

Pomimo że sam obraz nie odniósł kasowego sukcesu, nie bez przyczyny to głośny debiut Wesa Cravena. Pomimo amatorki i kilku błędów w filmie, obraz, który spoczywa w psychice widza na długo. Trafiając w same sedno realistycznego filmowego przekazu, obrazując ludzką naturę oraz bezsilność i obojętność przyniósł reżyserowi udany start w branży filmowej. Marie oddała swoje ciało i dała się poniżyć, a wszystko dlatego, by parenaście lat później powstał "Koszmar z ulicy wiązów". Gwałt to straszliwa zbrodnia, ale taki film był potrzebny. Rzekłem.

OCENA: 7.0

wtorek, 8 stycznia 2013

Przez pryzmat serii: Final Destination


Coś się kończy, coś zaczyna. I na odwrót. Znamy ten schemat nie od dawna. Łatwo można to wyegzekwować w każdej serii i z bólem na twarzy twierdząc, że nie które filmadła i ich kolejne części znacznie się przedłużyły, a nie powinno tak być skoro każda z tych części oferuje co roku, bądź co dwa lata to samo, tylko lekko podrasowane przez innego reżysera, lub tego samego, w efekcie oszukując samego siebie i co najgorsze widzów. Nie wiem czy mieliście kiedyś okazje obejrzeć taką głupią komedie z udziałem Ediego Murphy'ego o nazwie "Fałszywy Senator". Jeśli tak, to niektórzy za pewnie widzą do czego zmierzam, niedowiarkom tłumaczę: w owej komedii fabuła rysuje się mniej więcej tak: pewien oszust, nabiera ludzi na pieniądze, idzie mu dość nieźle, z pomocą kilku kumpli. Jednak pewnego dnia gdy senator umiera (nawet nie pytajcie w jakich okolicznościach) on postanawia, że podszyje się pod jego nazwisko i wystartuje w wyborach, dlaczego akurat jego nazwisko? Ano, dlatego, że był on popularny i wszyscy w okolicy znają je bardzo dobrze, a ludzie przecież oddadzą głos na to co robili zawsze i jest sprawdzone. Czujecie aluzje? Z serią Final Destination jest tak samo. Pierwsza cześć jak i druga stała się popularną i zbierała rozsądne noty, to nie mogło się obejść bez kolejnych części. Jest pobyt musi być podaż. Dzisiejsza kinematografia to biznes, cięcie kosztów, każdy chce zarobić, a łatwo trafić do dzisiejszej wypaczonej klienteli, która z wywiniętymi jęzorami wpadnie do kin i obejrzy to co od zawsze lubiła, to co zawsze było sprawdzone, jedynie bardziej doświadczeni kinomaniacy dostrzegą w tym biznesie negatywną elokwencje. I chwała im za to.

Final Destination 

Fan gore o suchym pysku to zły fan gore. I dobrze o tym wiem, co to znaczy spragniony fanatyk ludzkiej krwi. I tak było na początku 2000 roku. Gore wszystkim nam dobrze znane gdzieś uszło w tłoku po przez nastrojowe produkcje, które straszyły potencjalnych widzów. Brakowało czegoś realistycznego, czegoś co wpływało by znacząco na kino grozy, oferując jednoznacznie coś nowego i świeżego. Tymczasem James Wong wiedział jak trafić do takiej klienteli, i nie tylko.


Mieliście kiedyś złe przeczucie? Na pewno każdy zna miewa dobre jak i złe. Coś co hamuje nas przed startem i sprawia abyśmy nie podjęli kroku zbyt za daleko. Taką intuicje miał Alex główny bohater filmu, który wraz z grupą znajomych wybierał się na podróż samolotem. Od początku czuje, że coś pójdzie nie tak. Samolot zaatakują terroryści, albo wpadnie w śmiertelną turbulencje? Nic z tych rzeczy, Alex po prostu przewidział katastrofę samolotu i próbuje ostrzec wszystkich na pokładzie. Jednak z marnym skutkiem, bo wraz ze znajomymi zostaje wyrzucony z pokładu. Jak się później okazuje wizja przyszłości nie była przypadkowa. Samolot ulega przerażającej katastrofie, a Alex wraz z przyjaciółmi uniknęli śmierci? Nie, nie, nie tak prędko, film równie dobrze mógłby się zakończyć w tym miejscu z happy endem. Przez najbliższe dni bohaterowie będą musieli sobie odpowiedzieć na ważne pytanie: czy da się oszukać własną śmierć?

Film stał się hitem i jedną z ważniejszych perełek w historii horrorów jakie każdy fan musi obejrzeć. James Wong trafił w sedno. Trafił praktycznie do każdego widza, ponieważ serwuje nam danie, jakie nigdy przedtem nie mieliśmy okazje spożyć. Przeraził widzów poprzez realizm i sytuacje jakie mogą zdarzyć się każdemu z nas. W tej historii nie ma duchów i potworków, które wychodzą z pod ziemi i o suchym pysku dopadają bohaterów. Tu jest realizm i codziennie sytuacje jakie spotykają nas każdego dnia. Ilu ludzie podróżuje samolotem? Ano właśnie. Twórcy wywołują przerażenie u nas w codziennych czynnościach życiowych. Fikcja? Ani mi się śni. Wszystko ma swoje realne podłoże, i swoje odzwierciedlenie w prawdziwym życiu. Śmierć dopadnie każdego z nas, lecz od nas zależy czy będziemy się jej bać czy nie. Na nią nie da się przygotować. Kostucha w codziennym życiu towarzyszy nam, aż podwinie nam się noga, a ona zabierze nas na tamten świat. I to jest fenomen tej produkcji. Sytuacje jakie mogą spotkać każdego szarego obywatela.

Final Destination 2 

Polskie drogi znajdują na liście 10 najniebezpieczniejszych na świecie. Nie muszę chyba przypominać ilu ludzi ginie codziennie w wypadkach samochodowych. Dobra koniec tej zasranej żałoby, przejdźmy do konkretów.

Kontynuacja pierwszej części przenosi widza na amerykańską autostradę. 19 -letnia Kimberly jadąc wraz z przyjaciółmi na imprezę, doświadcza wizji w której wyraźnie widzi jak ona i jej grupa znajomych ulega w przerażającym wypadku. Spanikowana postanawia zjechać z drogi. Ku zdziwieniu jej towarzyszy, rzeczywiście miała racje. Wizja Kimberley sprawdziła się, a na drodze dochodzi do gigantycznego karambolu. Nic jednak nie dzieje się przypadkiem. Śmierci nie da się oszukać, co wynikiem jest to, że po kolei ocalali ludzie z otoczenia nastolatki giną w niezwykłych okolicznościach przy codziennych czynnościach życiowych.

Jedni twierdzą, że jest to dobry sequel, drudzy, że nic nowego nie wnoszący odgrzewany kotlet. Ja zaliczam się do tych pierwszych. Co prawda nie ma tu głębszego rozwinięcia schematu jaki zarzucił poprzedni reżyser, lecz nadal jest to dreszczowiec, który nieźle trzyma się w swoim obliczu naturalnym. A zgony bohaterów, bardziej przyprawione niż w poprzedniej części. Sens fabularny daje o sobie znać w końcowych minutach filmu i nawiązanie do pierwszej części jest jak najbardziej na miejscu.

Final Destination 3

Tym razem pałeczkę reżysera przejął ponownie James Wong. A oś fabularna ogranicza się do tego, że wypadek jaki przewiduje jeden z głównych bohaterów filmu ma mieć w wesołym miasteczku, a konkretnie na zjeździe rolecasterem. Reszta do bólu przypomina poprzednie cześci, dlaczegoż tak?

Trzecia część wyraźnie dzieli widzów. Fani dostają to samo, tylko bardziej przyprawione i nadal cieszą mordy, inni raczej podziękują i westchną w myślach po ciuchu "znowu odgrzewany kotlet". Jest w tym niestety trochę prawdy, bo nic innego przed ekranem telewizora nie doświadczymy jak obrzydzenia na widok nowych efektów gore. Nowe miejsce, nowe popisy reżysera i coraz to wymyślne zgony aktorów. Wszystko pozostaje w niezmienionej formie, nadal młodzi ludzie uciekają przed śmiercią, a jak widać nie zbyt dobrze im to wychodzi. Potrzeba jakieś świeżości w tej serii, bo to się robi już nudne. Oceniam to filmidło pozytywnie (tak macie racje, jestem po części wypaczonym widzem domagający się więcej krwi uplatanych w cyckach), ale recenzent musi być obiektywny, dlatego oceniając tą cześć przez prymat serii jest to film mizerny. Przykro mi wielka blado kostucho....

Final Destination 4 

Fabułę znacie na pamieć. Dodam tylko, że początek rozpoczyna się na toru wyścigowym, wiec możecie sobie wyobrazić do jakiej masakry doszło.To co pobawimy się w zgadywanki? Tak zgadliście, główny bohater przewidział to oczami duszy, tak zgadliście, zdążył swoich przyjaciół wyciągnąć z śmiertelnej pułapki, tak zgadliście, nie da się oszukać śmierci...

Co ma "Piła" do "Oszukać przeznaczenia" ? Oba te serie powinny zakończyć swój żywot znacznie wcześniej i są to jak najbardziej pozytywne konotacje. Z tym, że w "Saw" fabuła tak się rozwija, że nie tak prędko ją dogonimy, to w przypadku "Final Destination" stoi ona dosłownie w miejscu. Jest to do bólu odgrzewany kotlet i cięcie kosztów przez twórców. Fani będą zadowoleni, lecz niektórzy i tak się lekko mówiąc rozczarują , a jest to zasługa efektów gore, które nie wyglądają tak ładnie jak w poprzednich częściach. Wygląda na to, że reżyser lubi się pobawić efektami komputerowymi, szkoda tylko, że nie wychodzi mu to tak dobrze jak nabijanie widza na kij.

Dobra koniec tego linczu. Film, fajnie się ogląda i, aż trudno się nie domagać o większą ilość wymyślnych zgonów. Gra aktorska nie stoi na wysokim poziomie, więc ten element psuje znacząco całą średnią konserwatywność jaką zaserwowali nam twórcy. Może czas zmienić restauracje? Przejadł mi się ten schabowy.

Final Destination 5 3D 

To była tylko kwestia czasu jak doczekaliśmy się kolejnej części w 3d. Hollywood oblężony jest odgrzewanymi kotletami, co doprowadziło, że teraz każda seria musi mieć swój wyznacznik w trójwymiarze. Nie inaczej jest z horrorami. Nie liczcie bowiem na przełom w serii, i coś odkrywczego. Nastawcie się przede wszystkim na efekty specjalne jak wypaczona klientelia przy coraz to nowszych częściach Transformers. Tym razem poproszę o popcorn!


Steve Qualse oraz Eric Heisserer podążyli nieco inną ścieżką. Piąteczka to prequel wzbogacony o nowy motyw przetrwania i wywiązania się ze szponów śmierci. Żeby uratować siebie należy zmienić kolejność i narobić bałaganu w papierach kostuchy. Jest to całkiem ciekawe, ale nie łudźcie się, nie jest to nic odkrywczego, a tym bardziej świeżego w serii FD. Krwawe sceny w trójwymiarze mogą zachwycić, tym lepiej, że jest ich więcej i bardziej realistycznych.

Mała poprawka w scenariuszu, gore w 3d? Czy to nie jest za mało by przykuć uwagę widzom, którzy dawno odwrócili się od serii? Zdecydowanie tak. Można iść, ale tylko w jednym celu i jedną wielką paczką popcornu, a może nawet nie jedną?

Final Destination jest serią, która na początku nieźle się rozkręciła, a później stała w jednym miejscu. Utknęła w martwym punkcie. Pięć części, czterech reżyserów, żaden z nich nie popchnął, ani nie dodał świeżego powiewu serii. Co prawda kilka motywów w scenariuszu jest, lecz można je policzyć na palcach jednej ręki. Krótko rzecz ujmując jeśli lubisz efekty gore, to nawet fabuła Cię nie zwiedzie, i wiem to na własnym doświadczeniu, ponieważ (nie ukrywam), sam lubię popatrzeć jak krew tryska, i oceniam te filmy pozytywnie.Trzeba jedna patrzeć z innej strony, tym bardziej jak mam oceniać całą serie przez jej pryzmat, wtedy jak czarne na białym widać jak twórcy cieli koszty, żerując na popularności pierwszej części. Filmy to biznes i widać to szczególnie na takich horrorach, które dawno utraciły swój urok, a mimo tego są na siłę wpychane w gęby głodnym widzom. Smacznego!

Oceny:


Tytuł: Oszukać Przeznaczenie / Final Destination (2000)
Twórca: James Wong
Gatunek: Horror

Realizm: 8.0
Napięcie: 10.0
Klimat: 9.5

Podsumowanie: Straszydełko, niemal już kultowe. Pozycja obowiązkowa wśród horrorów. OCENA: 9.5


Tytuł: Oszukać Przeznaczenie 2 / Final Destination 2 (2003)
Twórca: David R. Ellis
Gatunek: Horror

Realizm: 6.0
Napięcie: 9.0
Klimat: 8.0

Podsumowanie: Udany sequel wzbogacony o nowe pomysły. Ciekawe zakończenie. OCENA: 8.0


Tytuł: Oszukać Przeznaczenie 3 / Final Destination 3 (2006)
Twórca: James Wong
Gatunek: Horror

Realizm: 6.5
Napięcie: 9.0
Klimat: 7.0

Podsumowanie: Można obejrzeć, lecz nic nowego nie doznacie. Fanom może się spodobać, innym odradzam. OCENA: 6.5


Tytuł: Oszukać Przeznaczenie / Final Destination 4 (2009)
Twórca: David R. Ellis
Gatunek: Horror

Realizm: 5.0
Napięcie: 6.0
Klimat: 5.0

Podsumowanie: Odgrzewany kotlet na miarę XXI wieku. Gra aktorska słaba, a efekty już nie takie dobre jak przedtem. OCENA: 5.0


Tytuł: Oszukac Przeznaczenie 5 3D / Final Destination 5 3D
Twórca: Steven Quale
Gatunek: horror

Realizm: 6.0
Napięcie: 7.5
Klimat: 6.0

Podsumowanie: Jeśli lubisz jatkę w 3d, to bez obaw obejrzyj. Reszta, niech znajdzie sobie coś ambitniejszego. OCENA: 7.0