Wyszukiwarka

czwartek, 5 grudnia 2013

World War Z (2013) [Recenzja]

Tytuł: World War Z (2013)
Reżyseria: Marc Forster
Scenariusz: Matthew Michael Carnahan, Drew Goddard, Damon Lindelof
Gatunek: Horror, Akcja

Pitt Vs Swiat


Kiedyś na pewnym marnym przyjęciu jadłem kurczaka bez przypraw. Na pierwszy rzut oka - kurczak jak kurczak. Niemniej smakowałby lepiej dobrze przyprawiony. Tak, marzy mi się kurczak dobrze przyprawiony. Tak samo jest z blockbusterami. Nie mogą emanować tylko dobrą realizacją ze strony efektów specjalnych, czy ilości natłoczonej akcji na jedną klatkę. Kino wciąż dojrzewa. Dojrzało do parodii, satyry i autotematyzmu. Do blockbusterów nie musi dojrzewać. Wiecie dlaczego? Bo Mainstream to poetyka pierwszego sortu.

Mainstream to nie sztuka. To środek przekazu. Radioaktywne zgliszcza Transformersów, Residentów i innych tego typu produkcji, nie pozostawiły suchej nitki na charakterze gremialnym dzisiejszego odbiorcy. Ja także nie lubię, jak koło produkcji roztacza się marketing. Ale takie są czasy. Kino zapuściło siwą brodę. Żądzą młode (czyt. głupie) pokolenia. Lecz dziś będzie opowieść o wyjątkowym blockbusterze. I wcale nie wynika to z mojego zamiłowania do filmowego zombizmu. Bo w gruncie rzeczy World War Z z klasycznymi zombie move ma tyle wspólnego ile, Zmierzch z wampiryzmem. World War Z to przejażdżka kolejką górską. Gotowi? Zapnijcie lepiej pasy...

Świat stoi u schyłku, chyba największej w historii zagłady rasy ludzkiej. Pewien pracownik ONZ (Pitt), wraz z żoną i z dziećmi, jadąc do pracy, stają się pionkami w sercu dantejskich scen rozgrywających się w samym centrum wielkiego miasta. I choć nieudolnie wypatrują asteroidy na niebie, stojąc w korku, ktoś w końcu i tak przyczyni się do swoistego efektu domina, a na ekranie rozegrają się sceny rodem z "Pojutrza" Emmericha, tylko mocniej przyprawione. Świat popadł w chaos, a to za sprawą tajemniczego wirusa nieznanego pochodzenia. Pandemia szerzy się w zastraszającym tempie, a najwyższe szychy w państwie powołują w bezpiecznym miejscu ludzi, do misji specjalnej. Tak, Pitt też tam będzie. 



Filmidło Marc'a Fostera stanowi pewną profanacje Blockbustera. Piękna profanacje. Marc foster nie stroni od kanonicznych scen, które w wielu mało ambitnych filmach stanowią punkt kulminacyjny. Foster omija ten proces szerokim łukiem, ale uświadamia widzowi, że kino akcji pozostaje tam gdzie powinno. Wszystko oparte o podobny mechanizm, z tym, że reżyser umiejętnie przekształca to w rajcowny spektakl, który chce się oglądać i oglądać. Nie chodzi wcale o efekty specjalne. Chodzi o mięso. Rozwój wydarzeń rzuca widza w sam środek zamachu bombowego. I to jest piękne!
Z redaktorskiego obowiązku wspomnę, że dzieło Fostera nawiązuje do książki Maxa Bronksa o tym samym tytule. Ja sam książki nie czytałem, i niestety nie wiem ile sam film ma wspólnego z literackim pierwowzorem. Mogę jedynie donieść, ze na ekranie World War Z wygląda imponująco. To film, który przyciągnie do siebie masy i nie da o sobie zapomnieć.Z początku karkołomny zabieg przeradza się w falę tsunami, by potem uderzyć widza z podwójną siłą. I choć zdaje sobie sprawę, że kino w kwestii zombie powiedziało dostatecznie dość, tak w World War Z obrazuje ten element, jako taką wizytówkę po świecie. Zawsze chcieliście wiedzieć, jak inne kraje radzą sobie z chaosem, i mającym nie długo nadejść, wielką zagłada? Ten film to przewodnik po takich miejscach. 


W warstwie narracyjnej rola Pitta ma wielkie znaczenie w tym filmie. W rzeczywistości ma ona tylko kumulować uwagę widza. Jeśli widz myśli, że widział wszystko - pojawia się taki World War Z. W dodatku z zombie w roli głównej. I jeśli faktycznie myślisz, że widziałeś już wszystko, piękne jest to jak bardzo się mylisz. Widowisko pełne emocji i niezapomnianych wrażeń. Dawno tak świetnie się nie bawiłem. Tego niestety nie dostarczył mi żaden film akcji od dawna. Ten szpil wynagrodził mi to z nawiązką...
Dziś dzieciom pokazuje się Star Warsy, za parenaście lat będzie się pokazywać World War Z. Mówię. Wam ten film za kilka lat będzie kultowy. I mówi to osoba z zamiłowaniem do kina niezależnego. Najgorętszy blockbuster ostatnich lat? Parafrazując do tendencji spadkowej wielkich filmideł, gdzie upadek jest tak piękny jak wystrzał pieniędzy z Box office'u, to myślę, że ten film na ten tytuł zasługuje. Takie Transformersy co najwyżej,mogą czyścić buty temu filmowi. Jeśli zaczniesz już oglądać World War Z, to własnie trącisz palcem pierwsza kostkę domina...

OCENA: 9.0

środa, 20 listopada 2013

Piła mechaniczna 3D (2013) [Recenzja]

Tytuł: Piła mechaniczna 3D / Texsas Chainsaw 3D (2013)
Reżyseria: John Luessenhop
Scenariusz: Kirsten ElmsAdam Marcus
Gatunek: Horror

Sami swoi

Kiedy Tobe Hooper po raz pierwszy pokazał światu swoje dzieło, ludziom masowo opadały szczeny. Klasyk z 74 roku to dzisiaj kult i fenomen kina gore i survivalu. Ja nie będę ukrywał, jako fan czerwonych posoków, pokochałem całą serie wraz z remakiem i prequelem. Jednak kinową premierę leatherfac'a w 3D olałem ciepłym moczem, nie tylko dlatego, że już po zwiastunach stwierdziłem, że film będzie pozbawiony jakiekolwiek klimatu jaki dzierżyła na swoich barkach seria, ale również dlatego, że to istny blockbuster nakręcony 3d oznaczający kolejne zielone papierki z facjatą Lincolna dla Tobiego Hoopera (why?). Niestety, jak zwykle miałem racje.

Za to cenię całą serie? Zapytacie. Głównie za mroczny desing i przytłaczający klimat. Pamiętacie pierwszą cześć z 74-tego? Za każdym razem kiedy pojawiał się upośledzony Thomas z piłą mechaniczną u widza podskakiwało ciśnienie i szybciej biło tętno. Kontynuacje to tylko potwierdzenie tego niezależnego, konstruktywnego stopniowo klimatu, urozmaiconego o motyw przeklętej rodziny, praktykującej chore wieśniackie metody torturowania na zabłąkanych studenciakach. Kolacyjka z kanibalistyczną rodzinką miała swoje pięć minut nawet w remaku z 2003 roku, a o prequelu to już nie wspomnę. 

W owym filmidle każdy z tych elementów został olany przez scenarzystów. Karmiąc nas za to banalną historyjką opartą na historii Leatherfac'a. Początek zapowiadał się ciekawie, oferując ancestralny desing klasycznych odsłon serii. Jednak tylko przez chwile, kiedy cała rodzina Sayerów zostaje wymordowane przez lokalne władze i zlinczowana jak to robią zwykle na wsi z niehumanitarnymi wyrzutkami społeczeństwa. Zatem kanibalistyczna rodzinka w której narodziła się legenda gore, została spalona żywcem wraz z domem. Uratowało się tylko niemowlę. A samego Leatherfaca nie odnaleziono wśród ruin domu i zwęglonych zwłok. Heather, bo tak nazywa się owe cudne dziewczę, wyrasta na zgrabną, skromną dziewoję, z którą można było by zgrzeszyć, mija przecież od tamtego wydarzenia 20 lat. Ni z gruszki, ni z pietruszki dziewoja otrzymuje spadek po zmarłej babci, i posiadłość w Teksasie. Wraz z przyjaciółmi (do teraz się zastanawiam, po cholerę oni tam jechali?) jadę do Teksasu (twórcy mydlą nam oczy, to tak naprawdę w Luizjanie dzieje się cała akcja!). Jak się na miejscu okazuje, cały dom skrywa pewna, mroczną tajemnice z przeszłości.



Jak to już zwykle bywa, film oblega w głupie, idiotyczne postępowanie aktorów, nie idące z parą, nawet z grą aktorską. Spontaniczne myślenie z sytuacji zagrożenia, to tylko przepustka by zostać poharatanym przez tytułową piłę. Efekty gore, cieszą japę, jednak później czerwone krwinki zaczynają świecić sztucznością. Sam Leatherface przypomina starego dziada, ganiającego się za nastolatkami, który bardziej śmieszy niż przeraża. Jest więc groteskowo, wobec intencji twórców. Suspensy są wciśnięte w akapity scenariusza na siłę, toteż nie zachwycają, i doprowadzają, do naprawdę idiotycznych scen. Aktorzy sami pchają się do paszczy lwa.

Supozycje jaką wstawiłem przed obejrzeniem filmu, kolejny raz się sprawdziła. To następny tasiemiec, do którego przypięto łatkę 3d, bo i tak ludzie na to pójdą, by zobaczyć piłę w trójwymiarze. Nie lubię czegoś takiego. Scenariusz został napisany na kolanie, byleby owe filmidło zostało wyświetlone na ekranach 3d. Jestem ciekaw czy sam Tobe Hooper czujnie czuwał nad planem zdjęciowym, jeśli tak, to ma już w dupie fanów Teksańskiej masakry, a jeśli nie to za pewnie Luessenhop skutecznie przeszkadzam aktorom podczas realizacji zdjęć. Tak się składa, że gość nie ma żadnego doświadczenia w tworzeniu filmów.

Nie pomagają ester eggi w postaci wstawek filmowych z pierwszej części, mające na celu nakręcić widza i sprawić orgazm fanom, nie pomaga także spazmatyczny oprawca z piła mechaniczną ubrany w elegancką koszulę z krawatem, tak jak w pierwszej części. Brakuje tej ikry, która charakteryzowała cała serię. Piła mechaniczna 3d, to tylko zwykły marny blockbuster, z udziałem Leatherfac'a, mająca się nijak do świetnych poprzednich części. Nawet remake z 2003 roku zjada na śniadanie egoistyczna wizje Luessenhopa. Dwa oczka za niektóre nawiązania do klasyków, kolejne dwa za urokliwą główną bohaterkę. Nie polecam, szczególnie fanom. Cały film uznam za jakaś prowokację i nieporozumienie. Ostatnie sceny to istna kpina z odbiorcy. Nie wiem jak wy, ale ja idę obejrzeć sobie genialną pierwszą cześć. Nich żyje taniec Thomasa Brown Hewitta!

OCENA: 4.0

Kill them all, czyli o zemście w kinie.


„Nienawiść zaślepia, gniew ogłusza, a ten kto pragnie zaspokoić żądzę zemsty, może przypadkiem napić się goryczy”


Zemsta, jak to łatwo powiedzieć, wbrew pozorom jeszcze łatwiej ją dokonać. Wystarczy jeden impuls w naszej głowie, abyśmy chwycili za ostry nóż kuchenny i wymierzyli sprawiedliwość na własny sposób. Jak gdyby policji, sądów, nie było. Tylko tego pragniemy, żeby się zemścić, bo nic innego nam nie pozostaje. To jak ulga, kojąca nasze serce. nieważne nad kim chcemy przelać swój słodki smak zemsty, liczy się tylko to, że jest ona pozbawiona wszelkiej moralności, zupełnie tak jak my, ale w dzisiejszych czasach kogo stać na moralność?


Filmy o zemście to towar masowo eksportowany w kinematografii. Wystarczy aktor, który umie się bić, jakaś historyjka, dajmy na to o zamordowanej żonie, oprawcy którego oczywiście nie ukarano. I film mamy gotowy. Ileż to już takich produkcji powstało? To przepustka dla młodych rewolucjonistów, którzy chcą jakoś się odnaleźć na tym coraz bardziej bezlitosnym rynku pracy. W latach 70-tych, 80-tych było to do przełknięcia, dzisiaj takie filmy to przeważnie nisko budżetowe produkcje, lub zapomniane gnioty, którymi doświadczony kinofil nie chce sobie zaprzątać głowy. Dzisiaj trzeba naprawdę dobrych i oryginalnych pomysłów, by stworzyć film o zemście, bo żyjemy w takich czasach, kiedy już wszystko widzieliśmy. I na tych oryginalnych ideach będę się skupiał w poniższym artykule. Jeśli ktoś myślał, że opisze tu filmy pokroju Seagala, to w tym momencie powinien przestać czytać. Pozostałych zapraszam do lektury. Rzekłem.

„[...] nawet w zemście musi być jakaś metoda” - Andrzej Sapkowski

Na początku cofniemy się do nostalgicznych lat 80-tych. Wówczas słowo zemsta nie było rozchwytywane przez masowych twórców, oczywiście pojawiały się takie filmy, ale nie w hurtowych ilościach. Zresztą sam Schwarzenegger wiedział, że nie raz zagra w takich ruchomych obrazkach, jako wirtuoz kina akcji (patrz - Likwidator 2013). Pamiętacie produkcje Mark L. Lester'a? Ależ banalna fabuła co nie? Były amerykański komandos, mieszka sobie spokojnie na odludziu wraz z córką z dala od miastowego zgiełku, odgłosów wybuchających granatów i przeładowanego m16, aż tu nagle pewien gościu wstawia mu ultimatum. Jeśli zgładzi prezydenta, zobaczy córkę żywą, jeśli nie, poderżną jej gardło. Dalej każdy wie jak akcja się potoczyła, więc nie będę się nad tym skupiał. Nie mniej jednak Komando to klasyka w sama sobie, która odzwierciedliła swoje piętno w kinematografii, rozpoczynając tym samy modę na zemstę w kinie . Dzisiaj taki prosty scenariusz, nie znalazłby ukojenia u widzów, którzy mają jakieś pojęcie o kinematografii


"Komando" to klasyka kina akcji. Dzisiaj jednak bardziej irytuje

Kiedy Schwarzenegger popijał wysokoprocentowe trunki gdzieś na egzotycznej wyspie, przyciągając swoim muskularnym ciałem liczne dziewoje, Robert de Niro, po raz kolejny gościł na planu zdjęciowym Martina Scorsese. Kto nie obejrzał jeszcze Przylądka strachu ten wiele nie stracił, bowiem film jakoś oryginalnie nie wypadł na tle innych produkcji. Jednak klimat, i genialna muzyka, ociekająca groza, to największe atuty tego dzieła. 

Co charakteryzuje bohaterów kinowych zemst? Nie trudno przecież zgadnąć, są gotowi zrobić wszystko, i z zwykłego człowieka, przejść metamorfozę na superbohatera, gotowego uratować chociażby córkę, czy pomścić czyjąś śmierć. A nawet wrócić za światów. Seria Kruk opierająca się o mroczny desing, przekraczająca cienką granicę gatunku horror i fantasty, to pozycja obowiązkowa dla widzów, którzy cenią sobie oryginalnych oprawców. I tutaj pojawia się zasadnicze pytanie, ktoś jest tym dobrym, a kto złym? Szkoda tylko, że w następnych częściach liryka filmu nie poszła w parze z narracją. 

Apropo ciekawych bohaterów. Jeśli mówimy o filmach zemsty, po prostu nie sposób ominąć bogatą i imponującą bibliotekę mistrza kiczu Tarantina. Bo przecież Czarna Mamba stała się już ikoną tego nurtu. Sam reżyser, kręcąc pierwszą część Kill Bill'a, posłużył się ciekawych chwytów, i suspensów skierowanych do widza. Co czyni zemstę oryginalną i na zimną, jaką nazwała sama aktorka Uma Thurman. Jej kreacja miała na celu przyciągnąć uwagę potencjalnemu odbiorcy. Nie bez celowo zastosowano żółty kostium, który na tle niebieskiego w scenie walki z japońskim gangiem prezentował się obłędnie. To trochę styl azjatycki, sama bohaterka dzierżyła w dłoniach długą, ostrą katanę. Japoński styl, jest ukłonem w stronę samurajskich filmów. Wielka broń, jasny strój, płeć piękna to także elementy charakteryzujące japońską popkulturę w tym mangę i anime.


Najsłynniejszy odwet Tarantina i rzeź w stylu japońskim

Kill Bill vol. 1 to na dzisiejsze czasy geniusz, prowadząc widza, w niepokojący nastrój. Było by to zbyt banalne gdyby finałowa scena walki z tytułowym czarnym charakterem rozegrała się w pierwszej części. Zatem Czarna Mamba musi pierw iść po trupach. Potem pokonać sub bossa, iść po trupach, kolejnego sub bossa, i na końcu danie główne. Krew leje się strumieniami, tylu ludzie trzeba zabić, by doczekać się tej jednej ostatniej sceny walki, która niestety nie jest już taka epicka jak miało to miejsce wcześniej. Zemsta na tym polega. Liczy się końcowy efekt.

„Jazz to zemsta Murzynów na białych za niewolnictwo” - Janusz Wiśniewski

Nic nas nie powstrzyma, by wymierzyć sprawiedliwość na tej jednej osobie, nawet gdyby to była cała armia, kryjąc naszą impotencje w umyśle. Jak się okazuje fenomen Komanda ma się nadal dobrze. Przenieśmy się na chwilę do Azji. Tam słowo zemsta ma co najmniej kilka znaczeń. Jeśli ktoś z was reagując na tytuł Oldboy drapie się po genitaliach (tak jak ja gdy słyszę tytuł Zmierzch), powinien spalić się ze wstydu. Doskonały film definiujący na nowo pojęcie odwet. Produkcję koreańskiego filmowca Chan-wook Park'a wstawiam ponad przeciętność. W nim wszystko, może wydawać się iluzją. Główny bohater trafia w niewyjaśnionych okolicznościach do więzienia na 15 lat. Gdy wychodzi na wolnoć, pozostaje mu w jego marnym już bez wartościowym życiu tylko jedno. Zemścić się. Ma na to 5 dni. Jak się okazuje antagonizm w kinie, może przybrać nieoczekiwany suspens. Trylogia Zemsty opowiadająca 3 różne historie to teoria ewolucji odwetu w kinie. Tej najbardziej niezwykłej ewolucji.


Trylogia "zemsty" to najbardziej oryginalna zemsta w historii kina

Zemsta wcale nie musi przybierać poważną narracje. Wróćmy do Tarantina, a konkretnie do Bękartów wojny. Mistrz kiczu przedstawia faszystowskie podboje Hitlera w nieco krzywym zwierciadle. Groteskowa koncepcja skupia się na żydach, którzy brew pozorom nie chcą zakończyć swoją egzystencje na roku 45-tym. Wymierzając sprawiedliwość w kinie faszystom. Zresztą ta scena to istny marianż gatunkowy, i jedna z najlepszych jaką nakręcił Tarantino.

Kto powiedział, że wymierzenie sprawiedliwości musi przypaść dorosłemu człowiekowi? Powracając do swojej naturalnej formy bracia Coen w Prawdziwym męstwie serwują nam wzruszającą opowieść o odwadze i nie przebaczaniu. Dziki zachód to idealne miejsce w którym każdy może chwycić za gnata i pomścić czyjaś śmierć. Przypomniały mi się liczne japońskie mangi, w których to bachory są potencjalnymi oprawcami. Nie są one zdemoralizowane, i niehumanitarne. Szkoda tylko, że tak mało twórców decyduje się przenieść je na ekran.

Ludzie, którzy decydują się na zemstę często nazywani są psycholami z prawdziwego zdarzenia. Jednak nikt w czasie dokonywania krwawego odwetu o tym nie myśli, tym bardziej osoba, działająca pod wpływem tego impulsu. W czasach których oczekujemy sprawiedliwości, lepiej ją samą wyegzekwować. Przeszłość pokryta mrokiem, a nikt przecież nie może żyć bez przeszłości. Nic nie daje większej satysfakcji niż ujrzenie ofiary własnego sumienia. 

„Jako motyw zemsta jest o wiele bardziej przewidywalna niż ambicja” - Hal Duncan


Wcale nie musi być tak, że przesłanie filmu jest podawane prosto na tacy. Reszta zależy od własnej interpretacji danego obrazu. Taksówkarz to poniekąd film o zemście. Naszym, oczom ukazuje się bohater nie przeciętny, pretensjonalny, z jaraną psychiką przez wojnę w Wietnamie. Jednak o własnych poglądach, w tym brudnym, pełnym korupcji, prostytucji i zdrady, świecie. Main heros, zemści się czyniąc, a raczej próbując aby ten świat stał się przez chwile lepszy. W "Ojcu chrzestnym" za każdym razem kiedy ktoś ginie, pojawiają się w różnych pomieszczeniach pomarańcze. Jednak od nas zależy jak to odbierzemy.


Jeden człowiek, przeciwko całemu światu. "Taxi Driver" z genialną rolą De Nira

Filmy o zemście, powstawały i nadal będą powstawać. Jednak żadna z nich nie będzie już taka sama. Od tego nurtu można oczekiwać tylko jednego oryginalności, bo nikt przecież nie będzie oglądał to samo. Gościa z dwoma mini gunami, urządzającego istną rzeź w bogatym apartamencie. Te wymiociny wszystkim już się przejadły. Zaryzykuję stwierdzeniem, że takich produkcji będzie coraz mniej. Imersja pomiędzy oprawcą dokonującego krwistego rewanżu, a potencjalną ofiarą, to element najmniej katowany przez twórców. I na ten aspekt liczę w przyszłości. Na koniec mała rada. "Kiedy zdecydujemy się kogoś zabić, pamiętajmy, żeby zrobić to tak, aby nie obawiać się zemsty". Rzekłem


Obecność (2013) [Recenzja]

Tytuł: Obecność / The Conjuring (2013)
Reżyseria: James Wan
Scenariusz: Chad Hayes, Carey Hayes
Gatunek: Horror

Pogromcy dchów. Wersja bardziej serio

Upalne lato: 35 stopni w cieniu. A ja, zamiast biegać po plaży z drinkiem w ręku i patrzeć na skąpo ubrane dziewoje oraz palić marihuanę w nadmorskim kurorcie, wolę obżerać się chińskim żarciem, bo na sushi już nie wystarczyło, wpieprzać przy okazji, w hurtowych ilościach, popcorn, który znika szybciej niż się pojawił. Pić kawę w ekskluzywnych restauracjach i czytać premiery kinowe. Witajcie w letnich, wakacyjnych kinowych podbojach. Zapraszam do lektury.

Gdy widzę na plakacie filmowym nadruk "Film twórców piły", gotuje się we mnie w okolicach odbytu. Rozumiem, że w czasach blockbusterowych wypocin, trzeba zwrócić na siebie uwagę wypaczonej klienteli. Ale nie jednym i tym samym hasłem (vide: Kolekcjoner). W sumie o małym nadruku możecie już zapomnieć, bo chwile później będziecie się kłębić w kinowym foteliku, niczym pięciolatek za potrzebą w trasie wakacyjnej. Oczywiście przesadzam, bo żaden horror już nie wystraszy mnie tak jak Shutter widmo czy Egzorcysta. Ale twórcy "Obecności" z całej siły się starali, więc za to im pokłony.

Horrory nastrojowe mają bardzo gremialny opis konwencji fabularnej. Wiele z nich wciąż ciągnie głupotę wątkową ocierając się o znane motywy. Nawiedzony dom na skraju lasu - koniecznie duży i wiktoriański. Koniecznie duża rodzina, ojciec farmer, a mama nieporadna gospodyni. I koniecznie umiejscowienie akcji gdzieś dawno, dawno temu... np. lata 60. Bo inaczej każdy domownik chodziłby z nadgryzionym jabłuszkiem i kręciłby wszystko ile się da. A w kinie zawitało by Paranormal Activity 18. Koniecznie stare czasy, które idealnie wpiszą się w nastrojowy setting i jednocześnie jako element demonicznej pożogi. Obecność jest naszpikowany tymi elementami, czy to źle? Gdzie miejsce na skrajną oryginalność? Nie ma, bo film jest bardzo dobry, ale tylko w swoim gatunku. Zacznijmy jednak od początku...



Małżeństwo Warrenów: Ed i Lorriane to zawodowi pogromcy zjawisk paranormalnych. Kiedy ty w piwnicy trzymasz ogórki kiszone i konfitury babci, oni masę rzeczy, rupieci i antyków, które wiązały się z jakąś ich sprawą. Pewnego dnia otrzymują sprawę, która z pozoru okazuje się jak każda inna. W domu pewnej kobiety wesoło pomieszkuje demon, który skutecznie uprzykrza życie domownikom. Jeśli nocne pociąganie za nogę i odkrywanie kołdry przejadło się Wam w Paranormal Activity, to koniecznie wybierzcie się na Obecność, bo okazuje się, że grawitacja w tym filmie chyba się "zapomniała" a widok latających domowników za sprawą demona wygląda... miodnie!
Efekty to jedno a nastrój grozy drugie. Pierwszy element jest mocno wyważony i występuje w filmie tylko wtedy gdy widz przekonał się już o ponurej aurze filmu. Ciekawa taktyka panie James.... Natomiast klimat jest podreperowany genialną ścieżką dźwiękowa, ale co najważniejsze w starym stylu! Reszta nastrojowego settingu to znana formuła bawienia się z widzem w kotka i myszkę, oraz ciekawe ujęcia kamery, które na swój sposób doprowadzają do lekkiego dreszczyku. Ogólnie rzecz biorąc: nastrojowe kino grozy pełne efektownego przepychu grozy, które i tak widzieliśmy w dziesiątki podobnych filmach. Jednak nieograniczone pomysły twórców na to jak przestraszyć widza, działają kojąco jak na obraz odtwórczy w swoim gatunku. Filmidło na jeden raz, które warto obejrzeć w kinie, oddać się w ręce twórcom, którzy testują na widzu wytrzymałość na poszczególne zmysły i wyobraźnie. A potem po prostu zapomnieć. Bez twórczej ekscentryczności i kombinowania.



Momentami obraz Jamesa Wana wydaje się zbytnio zakręcony jak na opowieść mająca faktycznie wymiar rzeczywisty. Ja to olałem, bo horror Obecność to przejażdżka rollecoasterem, gdzie twórcy upchali niemal w 2 godziny, wszystkie znane formuły horroru nastrojowego, robiąc to z klasą. Nie ma mowy o nudzie i pseudointelektualnej paplaninie. To przejażdżka bez zapinania psów i niedziałającymi hamulcami. Horror nastrojowy pełną gębą, wyciskając z znanej konwencji ostatnie soki, którego tak bardzo brakowało mi od czasów Shuttera widmo czy Dead silence. I w ten sposób należy oceniać te dzieło, jako solidny kęs mocnego horroru nastrojowego. Jak komuś się nie podoba, drzwi sali kinowej na szczęście są dobrze oświetlone. Ja wracam czytać creppypasty.

OCENA: 7.0

Z Innej Beczki: American Beauty [Recenzja]

Tytuł: American Beauty (2000)
Reżyseria: Sam Mendes
Scenariusz: Allan Ball

Gatunek: Dramat, komedia

Każda róża ma kolce

Tendencje żwyżkową wielkich, oskarowych perełek nie sposób przecenić. Filmy, które zapiszą się w naszej pamięci jako te dobre bądź genialne, które obok przeciętniaków serwowane na co dzień, stają się wzorcami do filmów doskonałych, do pokazania czegoś więcej w sztuce ruchomych obrazków. Sam Hitchock mawiał, że najpierw musi być trzęsienie ziemi, a potem tylko napięcie musi rosnąc, patrząc na American Beauty niepokorne odnoszę wrażenie, że Sam Mendes te słowa miał głęboko w poważaniu. Czy to dobrze? Sami się przekonajcie..

American Beauty to nie jest ckliwy dramacik obrońców moralności. To film krytykujący wszystko dookoła, a pionkiem w tej grze jesteśmy chyba wszyscy. Wygląda to tak, jakby reżyser robił sobie jaja, bo zaraz na początku jesteśmy uraczeni spokojnym głosem narratora, który wydaje się być głównym bohaterem opowiadający o dniu swojej śmierci. A może nie umarł, może prawi aluzje? Tak czy siak, historia opowiada o 40 letnim Lesterze Burnhamie, mieszkający wraz z rodziną na przedmieściach wielkiego miasta. Przeżywa kryzys wieku średniego, po mimo, że wokół ma wielki dom, i dobrą płatną prace. Wszystko się zmienia, kiedy poznaje nastoletnią przyjaciółkę swojej córki. Postanawia odbyć filtr z nową poznaną dziewczyną..



To najbardziej oryginalny film o przeciętności. Jak na ironie przystało. Ot, kolejny pretekst by skumulować życie wszystkich amerykańskich rodzin i trafnie je skrytykować. Anieżeli spojrzeć głębiej w dzieło Sama Mendesa, to dotyczy chyba nas wszystkich, przeciętnego zajadacza schabowego, zajadacza wołowiny, czy wielbicieli kręconych na widelec makaronów czy misek ryżu, a nawet kuchennych rewolucji Magdy Gessler..., bo choć Brytyjski filmowiec trafia w sedno amerykańskiej obyczajowości, skutecznie zgarnia wszystkich do jednego wora, prawiąc ostrą krytykę w słodko-gorzkim wydaniu. Trudno nawet przewidzieć jak cały bałagan potoczy się względem filmu, bo całkiem niewinne pierwsze minuty przeradzają się w zaciekły i niegrzeczny charakter filmu, a do ekranu skutecznie przykuwa nam uwagę gra aktorska, szczególnie rola Kevina Spacey'a (w filmie: Lesster Burnham), która skutecznie przyćmiła mi inne filmy z jego rolą, ale Brytyjski reżyser ma talent do obsady, i trudno się nie zgodzić z ową tezą, oceniając film pod kątem wyczynów bohaterów. 
Ścieżka dźwiękowa mogła by nawet nie istnieć, bo całość skumulowana jest na treści, i nie przywiązujemy większej wagi do braku tego aspekty w filmie Mendesa. Klimat filmu nadaje codzienny obraz zwykłej, obyczajowości oraz zgrabnie wykreowane osobliwości bohaterów, a warto odnotować błyskotliwe dialogi, które w oparach frustracyjnego niepokoju na tle spokojnego życia, trafiają do widza z podwójną mocą i są jakby takie smaczniejsze.


Zakończenie osobiście mnie zaskoczyło, ale pozostawia lekki niedosyt i dużą dozę osobistej narracji. Cały film to istna huśtawka emocjonalna: mamy sporo scen komicznych, które przeplatają ze scenami rodem greckiej antologicznej dramy. W gruncie rzeczy mankament średniego wieku odbija się na reszcie domowników, bo wzór idealnej rodziny został nieco zaburzony, docierając do innych warstw społecznościowych. Chociażby nastoletnia Jane - córka głównego bohatera, zakochuje się w dziwacznym chłopaku z sąsiedztwa, który docenia piękno niemal wszędzie, natomiast żona Lestera wydaje się być tylko definicją typowej małżeńskiej kobiety sukcesu. A wszystko skąpane w codzienny tok wydarzeń. 


Obok American Beauty trudno przejść obojętnie. Wszystko nawet nie sposób skorygować w jednym zdaniu, po prostu trzeba go obejrzeć, a film odda wam to z nawiązką. Początkowo trudno było mi go ocenić, ale ostatecznie wystawiłem werdykt, który skłania mnie do polecenia owego dzieła. Swoją drogą liczyłem na bardziej wyrafinowane sceny, ale nie żałuje, w każdej kolejnej warstwie mnie już tylko zaskakiwał. Abstrahując, nie jest wisienką na torcie, lecz projekt doskonały w swojej formule (komediodramat) i treści, a zobaczyć można, a nawet trzeba, zwłaszcza jeśli szukamy typowego życiowego filmu, a nie popcornera pozostawiający w głowie pustkę, jakby faceci w czerni błysnęli nam po oczach neutralizatorem wspomnień. Rzekłem.

OCENA: 8.0

Martwe zło (2013) [Recenzja]

Tytuł: Martwe zło / Evil dead (2013)
Reżyseria: Fede Alvarez
Scenariusz: Rodo Sayagues, Fede Alvarez
Gatunek: Horror

Krwawo i żwawo

Trzeba być naprawdę wrednym, aby wcisnąć ludziom nowatorski pomysł i nazwać go po latach kultowym. Do osiągniecia takiego szczytnego celu wcale nie trzeba mieć większego doświadczenia. Wystarczy być onanistą filmowym, fanem komiksów, mieć w szafie zapas gumy balonowej turbo, kumpla który sypnie Ci groszem w sytuacji krytycznej, oraz pomysł jak do siebie przekonać kilku idiotów. Evil Dead miało swoją premierę w 1981 r. Od tego czasy minął szmat czasu, a niskobudżetowa groteska, ociekająca przygłupim i rynsztokowym humorem, znajdzie ujście tylko u fanów krwawego klasycyzmu i wielbicieli zapachu zdartych kaset VHS. Ale jak można być tak wrednym, aby po tylu latach od pierwowzoru, zaserwować nam remake, pozbawiony jakiegokolwiek humoru, a za główną heroinie wcisnąć dziewoje borykającą się z własnym stanem emocjonalnym? Ok, nie zrozumcie mnie źle. Było naprawdę spoko.

Jakby fabuła miała większe znaczenie dla recenzowanego szpila, najprawdopodobniej już byście o niej skrawek przeczytali. Trzeba być niezłym idiotą, aby obejrzeć najnowsze Evil dead dla fabularnej ekstazy. Tych, których już na starcie zawiodłem, mogą odejść z kwitkiem. Na fajerwerki wylatujących ze stron scenariusza, niema co liczyć. "Fabuła" to tylko pretekst do wydarzeń dziejących się na ekranie. I nikt z tego powodu nie powinien wyć w niebo głosy. Przecież pierwowzór również pod tym względem olewał widzów, czyż nie?

Z chorego obowiązku jednak coś skrobnę. Mia, jest narkomanką. Z całych sil próbuje zerwać z nałogiem. Straszy brat i kilku przyjaciół, postanawiają zabrać ją do opuszczonego domu w środku lasu, aby pomóc jej zapomnieć o codziennej rzeczywistości. Młodzi ludzie wkrótce odkryją sekret tego domu. Odnajdą ksiegę, która do życia przywróci demoniczne zło.



Doszliśmy do punktu kulminacyjnego. Najnowsze Martwe zło wcale nie wychodzi poza ramy swej gatunkowości. Co ciekawe nawet nie próbuje, a nawet nam to uświadamia. Powód oczywiście prozaiczny - ukłon w stronę kiczowatych horrorów z lat 80. W zasadzie na tym kończą się podobieństwa z pierwowzorem. Twórcy usilnie podkręcają z każdą minutą tempo, serwując nam istny festiwal gore i pokaźności filmowej inscenizacji. Calość cieszy japę, a spektakl czerwonej posoki tryskającej zewsząd jak szampany kierowców formuły jeden, wywala natychmiastowy zaciesz na mordzie. Z każdą klatka i sceną, jest więcej, mocnej i lepiej, nawet jak reszta jest cholernie naciągana jak kazanie księdza Rydzyka. Próżno szukać intelektualnych odniesień, to filmowa, bezpretensjonalna uczta i pokaz możności soczystego gore, walających się po elementach scenografii galonów krwi. Doliczcie do tego przesadnie tryskającą krew, a otrzymamy bezkompromisowy gwałt na nasze oczy, bez stosowania półśrodku. Ofkuz.


Kontrast pomiędzy pierwowzorem a remakiem jest nieunikniony. Brak czarnego humoru i przesadnych elementów fantasy, wyszły remakowi tylko na dobre. Na klasycznym Evil Dead czas odcisnął bolesne swoje piętno, i ciężko sobie wyobrazić podobną konserwatywność w wersji z tego roku. Podwaliny wersji od Raimego jednak zostały zachowane: to tylko horror od fana dla fana, nawet jeśli dysharmonia odczuwalna jest jak niedzielny ból głowy po zakrapianej sobotniej imprezie. Cieszy mnie jednak, że najnowsze dzieło Alvareza nic nie chce nam udowodnić. Fundamentalną cechą filmu jest rozrywka, nawet jeśli efekty gore wybijają się ponad wyżyny stratosfery, krzywdząc realny wydźwięk filmu. Ale przecież, czyż nie taki były pierwotne założenia Evil Dead z 1981r?. Odpowiedzcie sobie sami, nawet kiedy solidną "siódemką" wystawiam tyłek na odstrzał internetowych hejterów. Niech stracę. Apogeum efektów gore zrobił swoje. Możecie mi nawrzucać.

OCENA: 7.0

Witam, po dłuższej przerwie...

Witam ponownie po dłużej nieobecności, która była spowodowana brakiem czasu. Wiem marne usprawiedliwienie, lecz teraz będę starał się choć raz w tygodniu tutaj zaglądać. Dzięki wszystkim za odwiedzanie mojego bloga. Obdarzcie mnie kredytem zaufania, a ja spłacę go z niawiązką. Do przeczytania.