Wyszukiwarka

czwartek, 5 grudnia 2013

World War Z (2013) [Recenzja]

Tytuł: World War Z (2013)
Reżyseria: Marc Forster
Scenariusz: Matthew Michael Carnahan, Drew Goddard, Damon Lindelof
Gatunek: Horror, Akcja

Pitt Vs Swiat


Kiedyś na pewnym marnym przyjęciu jadłem kurczaka bez przypraw. Na pierwszy rzut oka - kurczak jak kurczak. Niemniej smakowałby lepiej dobrze przyprawiony. Tak, marzy mi się kurczak dobrze przyprawiony. Tak samo jest z blockbusterami. Nie mogą emanować tylko dobrą realizacją ze strony efektów specjalnych, czy ilości natłoczonej akcji na jedną klatkę. Kino wciąż dojrzewa. Dojrzało do parodii, satyry i autotematyzmu. Do blockbusterów nie musi dojrzewać. Wiecie dlaczego? Bo Mainstream to poetyka pierwszego sortu.

Mainstream to nie sztuka. To środek przekazu. Radioaktywne zgliszcza Transformersów, Residentów i innych tego typu produkcji, nie pozostawiły suchej nitki na charakterze gremialnym dzisiejszego odbiorcy. Ja także nie lubię, jak koło produkcji roztacza się marketing. Ale takie są czasy. Kino zapuściło siwą brodę. Żądzą młode (czyt. głupie) pokolenia. Lecz dziś będzie opowieść o wyjątkowym blockbusterze. I wcale nie wynika to z mojego zamiłowania do filmowego zombizmu. Bo w gruncie rzeczy World War Z z klasycznymi zombie move ma tyle wspólnego ile, Zmierzch z wampiryzmem. World War Z to przejażdżka kolejką górską. Gotowi? Zapnijcie lepiej pasy...

Świat stoi u schyłku, chyba największej w historii zagłady rasy ludzkiej. Pewien pracownik ONZ (Pitt), wraz z żoną i z dziećmi, jadąc do pracy, stają się pionkami w sercu dantejskich scen rozgrywających się w samym centrum wielkiego miasta. I choć nieudolnie wypatrują asteroidy na niebie, stojąc w korku, ktoś w końcu i tak przyczyni się do swoistego efektu domina, a na ekranie rozegrają się sceny rodem z "Pojutrza" Emmericha, tylko mocniej przyprawione. Świat popadł w chaos, a to za sprawą tajemniczego wirusa nieznanego pochodzenia. Pandemia szerzy się w zastraszającym tempie, a najwyższe szychy w państwie powołują w bezpiecznym miejscu ludzi, do misji specjalnej. Tak, Pitt też tam będzie. 



Filmidło Marc'a Fostera stanowi pewną profanacje Blockbustera. Piękna profanacje. Marc foster nie stroni od kanonicznych scen, które w wielu mało ambitnych filmach stanowią punkt kulminacyjny. Foster omija ten proces szerokim łukiem, ale uświadamia widzowi, że kino akcji pozostaje tam gdzie powinno. Wszystko oparte o podobny mechanizm, z tym, że reżyser umiejętnie przekształca to w rajcowny spektakl, który chce się oglądać i oglądać. Nie chodzi wcale o efekty specjalne. Chodzi o mięso. Rozwój wydarzeń rzuca widza w sam środek zamachu bombowego. I to jest piękne!
Z redaktorskiego obowiązku wspomnę, że dzieło Fostera nawiązuje do książki Maxa Bronksa o tym samym tytule. Ja sam książki nie czytałem, i niestety nie wiem ile sam film ma wspólnego z literackim pierwowzorem. Mogę jedynie donieść, ze na ekranie World War Z wygląda imponująco. To film, który przyciągnie do siebie masy i nie da o sobie zapomnieć.Z początku karkołomny zabieg przeradza się w falę tsunami, by potem uderzyć widza z podwójną siłą. I choć zdaje sobie sprawę, że kino w kwestii zombie powiedziało dostatecznie dość, tak w World War Z obrazuje ten element, jako taką wizytówkę po świecie. Zawsze chcieliście wiedzieć, jak inne kraje radzą sobie z chaosem, i mającym nie długo nadejść, wielką zagłada? Ten film to przewodnik po takich miejscach. 


W warstwie narracyjnej rola Pitta ma wielkie znaczenie w tym filmie. W rzeczywistości ma ona tylko kumulować uwagę widza. Jeśli widz myśli, że widział wszystko - pojawia się taki World War Z. W dodatku z zombie w roli głównej. I jeśli faktycznie myślisz, że widziałeś już wszystko, piękne jest to jak bardzo się mylisz. Widowisko pełne emocji i niezapomnianych wrażeń. Dawno tak świetnie się nie bawiłem. Tego niestety nie dostarczył mi żaden film akcji od dawna. Ten szpil wynagrodził mi to z nawiązką...
Dziś dzieciom pokazuje się Star Warsy, za parenaście lat będzie się pokazywać World War Z. Mówię. Wam ten film za kilka lat będzie kultowy. I mówi to osoba z zamiłowaniem do kina niezależnego. Najgorętszy blockbuster ostatnich lat? Parafrazując do tendencji spadkowej wielkich filmideł, gdzie upadek jest tak piękny jak wystrzał pieniędzy z Box office'u, to myślę, że ten film na ten tytuł zasługuje. Takie Transformersy co najwyżej,mogą czyścić buty temu filmowi. Jeśli zaczniesz już oglądać World War Z, to własnie trącisz palcem pierwsza kostkę domina...

OCENA: 9.0

środa, 20 listopada 2013

Piła mechaniczna 3D (2013) [Recenzja]

Tytuł: Piła mechaniczna 3D / Texsas Chainsaw 3D (2013)
Reżyseria: John Luessenhop
Scenariusz: Kirsten ElmsAdam Marcus
Gatunek: Horror

Sami swoi

Kiedy Tobe Hooper po raz pierwszy pokazał światu swoje dzieło, ludziom masowo opadały szczeny. Klasyk z 74 roku to dzisiaj kult i fenomen kina gore i survivalu. Ja nie będę ukrywał, jako fan czerwonych posoków, pokochałem całą serie wraz z remakiem i prequelem. Jednak kinową premierę leatherfac'a w 3D olałem ciepłym moczem, nie tylko dlatego, że już po zwiastunach stwierdziłem, że film będzie pozbawiony jakiekolwiek klimatu jaki dzierżyła na swoich barkach seria, ale również dlatego, że to istny blockbuster nakręcony 3d oznaczający kolejne zielone papierki z facjatą Lincolna dla Tobiego Hoopera (why?). Niestety, jak zwykle miałem racje.

Za to cenię całą serie? Zapytacie. Głównie za mroczny desing i przytłaczający klimat. Pamiętacie pierwszą cześć z 74-tego? Za każdym razem kiedy pojawiał się upośledzony Thomas z piłą mechaniczną u widza podskakiwało ciśnienie i szybciej biło tętno. Kontynuacje to tylko potwierdzenie tego niezależnego, konstruktywnego stopniowo klimatu, urozmaiconego o motyw przeklętej rodziny, praktykującej chore wieśniackie metody torturowania na zabłąkanych studenciakach. Kolacyjka z kanibalistyczną rodzinką miała swoje pięć minut nawet w remaku z 2003 roku, a o prequelu to już nie wspomnę. 

W owym filmidle każdy z tych elementów został olany przez scenarzystów. Karmiąc nas za to banalną historyjką opartą na historii Leatherfac'a. Początek zapowiadał się ciekawie, oferując ancestralny desing klasycznych odsłon serii. Jednak tylko przez chwile, kiedy cała rodzina Sayerów zostaje wymordowane przez lokalne władze i zlinczowana jak to robią zwykle na wsi z niehumanitarnymi wyrzutkami społeczeństwa. Zatem kanibalistyczna rodzinka w której narodziła się legenda gore, została spalona żywcem wraz z domem. Uratowało się tylko niemowlę. A samego Leatherfaca nie odnaleziono wśród ruin domu i zwęglonych zwłok. Heather, bo tak nazywa się owe cudne dziewczę, wyrasta na zgrabną, skromną dziewoję, z którą można było by zgrzeszyć, mija przecież od tamtego wydarzenia 20 lat. Ni z gruszki, ni z pietruszki dziewoja otrzymuje spadek po zmarłej babci, i posiadłość w Teksasie. Wraz z przyjaciółmi (do teraz się zastanawiam, po cholerę oni tam jechali?) jadę do Teksasu (twórcy mydlą nam oczy, to tak naprawdę w Luizjanie dzieje się cała akcja!). Jak się na miejscu okazuje, cały dom skrywa pewna, mroczną tajemnice z przeszłości.



Jak to już zwykle bywa, film oblega w głupie, idiotyczne postępowanie aktorów, nie idące z parą, nawet z grą aktorską. Spontaniczne myślenie z sytuacji zagrożenia, to tylko przepustka by zostać poharatanym przez tytułową piłę. Efekty gore, cieszą japę, jednak później czerwone krwinki zaczynają świecić sztucznością. Sam Leatherface przypomina starego dziada, ganiającego się za nastolatkami, który bardziej śmieszy niż przeraża. Jest więc groteskowo, wobec intencji twórców. Suspensy są wciśnięte w akapity scenariusza na siłę, toteż nie zachwycają, i doprowadzają, do naprawdę idiotycznych scen. Aktorzy sami pchają się do paszczy lwa.

Supozycje jaką wstawiłem przed obejrzeniem filmu, kolejny raz się sprawdziła. To następny tasiemiec, do którego przypięto łatkę 3d, bo i tak ludzie na to pójdą, by zobaczyć piłę w trójwymiarze. Nie lubię czegoś takiego. Scenariusz został napisany na kolanie, byleby owe filmidło zostało wyświetlone na ekranach 3d. Jestem ciekaw czy sam Tobe Hooper czujnie czuwał nad planem zdjęciowym, jeśli tak, to ma już w dupie fanów Teksańskiej masakry, a jeśli nie to za pewnie Luessenhop skutecznie przeszkadzam aktorom podczas realizacji zdjęć. Tak się składa, że gość nie ma żadnego doświadczenia w tworzeniu filmów.

Nie pomagają ester eggi w postaci wstawek filmowych z pierwszej części, mające na celu nakręcić widza i sprawić orgazm fanom, nie pomaga także spazmatyczny oprawca z piła mechaniczną ubrany w elegancką koszulę z krawatem, tak jak w pierwszej części. Brakuje tej ikry, która charakteryzowała cała serię. Piła mechaniczna 3d, to tylko zwykły marny blockbuster, z udziałem Leatherfac'a, mająca się nijak do świetnych poprzednich części. Nawet remake z 2003 roku zjada na śniadanie egoistyczna wizje Luessenhopa. Dwa oczka za niektóre nawiązania do klasyków, kolejne dwa za urokliwą główną bohaterkę. Nie polecam, szczególnie fanom. Cały film uznam za jakaś prowokację i nieporozumienie. Ostatnie sceny to istna kpina z odbiorcy. Nie wiem jak wy, ale ja idę obejrzeć sobie genialną pierwszą cześć. Nich żyje taniec Thomasa Brown Hewitta!

OCENA: 4.0

Kill them all, czyli o zemście w kinie.


„Nienawiść zaślepia, gniew ogłusza, a ten kto pragnie zaspokoić żądzę zemsty, może przypadkiem napić się goryczy”


Zemsta, jak to łatwo powiedzieć, wbrew pozorom jeszcze łatwiej ją dokonać. Wystarczy jeden impuls w naszej głowie, abyśmy chwycili za ostry nóż kuchenny i wymierzyli sprawiedliwość na własny sposób. Jak gdyby policji, sądów, nie było. Tylko tego pragniemy, żeby się zemścić, bo nic innego nam nie pozostaje. To jak ulga, kojąca nasze serce. nieważne nad kim chcemy przelać swój słodki smak zemsty, liczy się tylko to, że jest ona pozbawiona wszelkiej moralności, zupełnie tak jak my, ale w dzisiejszych czasach kogo stać na moralność?


Filmy o zemście to towar masowo eksportowany w kinematografii. Wystarczy aktor, który umie się bić, jakaś historyjka, dajmy na to o zamordowanej żonie, oprawcy którego oczywiście nie ukarano. I film mamy gotowy. Ileż to już takich produkcji powstało? To przepustka dla młodych rewolucjonistów, którzy chcą jakoś się odnaleźć na tym coraz bardziej bezlitosnym rynku pracy. W latach 70-tych, 80-tych było to do przełknięcia, dzisiaj takie filmy to przeważnie nisko budżetowe produkcje, lub zapomniane gnioty, którymi doświadczony kinofil nie chce sobie zaprzątać głowy. Dzisiaj trzeba naprawdę dobrych i oryginalnych pomysłów, by stworzyć film o zemście, bo żyjemy w takich czasach, kiedy już wszystko widzieliśmy. I na tych oryginalnych ideach będę się skupiał w poniższym artykule. Jeśli ktoś myślał, że opisze tu filmy pokroju Seagala, to w tym momencie powinien przestać czytać. Pozostałych zapraszam do lektury. Rzekłem.

„[...] nawet w zemście musi być jakaś metoda” - Andrzej Sapkowski

Na początku cofniemy się do nostalgicznych lat 80-tych. Wówczas słowo zemsta nie było rozchwytywane przez masowych twórców, oczywiście pojawiały się takie filmy, ale nie w hurtowych ilościach. Zresztą sam Schwarzenegger wiedział, że nie raz zagra w takich ruchomych obrazkach, jako wirtuoz kina akcji (patrz - Likwidator 2013). Pamiętacie produkcje Mark L. Lester'a? Ależ banalna fabuła co nie? Były amerykański komandos, mieszka sobie spokojnie na odludziu wraz z córką z dala od miastowego zgiełku, odgłosów wybuchających granatów i przeładowanego m16, aż tu nagle pewien gościu wstawia mu ultimatum. Jeśli zgładzi prezydenta, zobaczy córkę żywą, jeśli nie, poderżną jej gardło. Dalej każdy wie jak akcja się potoczyła, więc nie będę się nad tym skupiał. Nie mniej jednak Komando to klasyka w sama sobie, która odzwierciedliła swoje piętno w kinematografii, rozpoczynając tym samy modę na zemstę w kinie . Dzisiaj taki prosty scenariusz, nie znalazłby ukojenia u widzów, którzy mają jakieś pojęcie o kinematografii


"Komando" to klasyka kina akcji. Dzisiaj jednak bardziej irytuje

Kiedy Schwarzenegger popijał wysokoprocentowe trunki gdzieś na egzotycznej wyspie, przyciągając swoim muskularnym ciałem liczne dziewoje, Robert de Niro, po raz kolejny gościł na planu zdjęciowym Martina Scorsese. Kto nie obejrzał jeszcze Przylądka strachu ten wiele nie stracił, bowiem film jakoś oryginalnie nie wypadł na tle innych produkcji. Jednak klimat, i genialna muzyka, ociekająca groza, to największe atuty tego dzieła. 

Co charakteryzuje bohaterów kinowych zemst? Nie trudno przecież zgadnąć, są gotowi zrobić wszystko, i z zwykłego człowieka, przejść metamorfozę na superbohatera, gotowego uratować chociażby córkę, czy pomścić czyjąś śmierć. A nawet wrócić za światów. Seria Kruk opierająca się o mroczny desing, przekraczająca cienką granicę gatunku horror i fantasty, to pozycja obowiązkowa dla widzów, którzy cenią sobie oryginalnych oprawców. I tutaj pojawia się zasadnicze pytanie, ktoś jest tym dobrym, a kto złym? Szkoda tylko, że w następnych częściach liryka filmu nie poszła w parze z narracją. 

Apropo ciekawych bohaterów. Jeśli mówimy o filmach zemsty, po prostu nie sposób ominąć bogatą i imponującą bibliotekę mistrza kiczu Tarantina. Bo przecież Czarna Mamba stała się już ikoną tego nurtu. Sam reżyser, kręcąc pierwszą część Kill Bill'a, posłużył się ciekawych chwytów, i suspensów skierowanych do widza. Co czyni zemstę oryginalną i na zimną, jaką nazwała sama aktorka Uma Thurman. Jej kreacja miała na celu przyciągnąć uwagę potencjalnemu odbiorcy. Nie bez celowo zastosowano żółty kostium, który na tle niebieskiego w scenie walki z japońskim gangiem prezentował się obłędnie. To trochę styl azjatycki, sama bohaterka dzierżyła w dłoniach długą, ostrą katanę. Japoński styl, jest ukłonem w stronę samurajskich filmów. Wielka broń, jasny strój, płeć piękna to także elementy charakteryzujące japońską popkulturę w tym mangę i anime.


Najsłynniejszy odwet Tarantina i rzeź w stylu japońskim

Kill Bill vol. 1 to na dzisiejsze czasy geniusz, prowadząc widza, w niepokojący nastrój. Było by to zbyt banalne gdyby finałowa scena walki z tytułowym czarnym charakterem rozegrała się w pierwszej części. Zatem Czarna Mamba musi pierw iść po trupach. Potem pokonać sub bossa, iść po trupach, kolejnego sub bossa, i na końcu danie główne. Krew leje się strumieniami, tylu ludzie trzeba zabić, by doczekać się tej jednej ostatniej sceny walki, która niestety nie jest już taka epicka jak miało to miejsce wcześniej. Zemsta na tym polega. Liczy się końcowy efekt.

„Jazz to zemsta Murzynów na białych za niewolnictwo” - Janusz Wiśniewski

Nic nas nie powstrzyma, by wymierzyć sprawiedliwość na tej jednej osobie, nawet gdyby to była cała armia, kryjąc naszą impotencje w umyśle. Jak się okazuje fenomen Komanda ma się nadal dobrze. Przenieśmy się na chwilę do Azji. Tam słowo zemsta ma co najmniej kilka znaczeń. Jeśli ktoś z was reagując na tytuł Oldboy drapie się po genitaliach (tak jak ja gdy słyszę tytuł Zmierzch), powinien spalić się ze wstydu. Doskonały film definiujący na nowo pojęcie odwet. Produkcję koreańskiego filmowca Chan-wook Park'a wstawiam ponad przeciętność. W nim wszystko, może wydawać się iluzją. Główny bohater trafia w niewyjaśnionych okolicznościach do więzienia na 15 lat. Gdy wychodzi na wolnoć, pozostaje mu w jego marnym już bez wartościowym życiu tylko jedno. Zemścić się. Ma na to 5 dni. Jak się okazuje antagonizm w kinie, może przybrać nieoczekiwany suspens. Trylogia Zemsty opowiadająca 3 różne historie to teoria ewolucji odwetu w kinie. Tej najbardziej niezwykłej ewolucji.


Trylogia "zemsty" to najbardziej oryginalna zemsta w historii kina

Zemsta wcale nie musi przybierać poważną narracje. Wróćmy do Tarantina, a konkretnie do Bękartów wojny. Mistrz kiczu przedstawia faszystowskie podboje Hitlera w nieco krzywym zwierciadle. Groteskowa koncepcja skupia się na żydach, którzy brew pozorom nie chcą zakończyć swoją egzystencje na roku 45-tym. Wymierzając sprawiedliwość w kinie faszystom. Zresztą ta scena to istny marianż gatunkowy, i jedna z najlepszych jaką nakręcił Tarantino.

Kto powiedział, że wymierzenie sprawiedliwości musi przypaść dorosłemu człowiekowi? Powracając do swojej naturalnej formy bracia Coen w Prawdziwym męstwie serwują nam wzruszającą opowieść o odwadze i nie przebaczaniu. Dziki zachód to idealne miejsce w którym każdy może chwycić za gnata i pomścić czyjaś śmierć. Przypomniały mi się liczne japońskie mangi, w których to bachory są potencjalnymi oprawcami. Nie są one zdemoralizowane, i niehumanitarne. Szkoda tylko, że tak mało twórców decyduje się przenieść je na ekran.

Ludzie, którzy decydują się na zemstę często nazywani są psycholami z prawdziwego zdarzenia. Jednak nikt w czasie dokonywania krwawego odwetu o tym nie myśli, tym bardziej osoba, działająca pod wpływem tego impulsu. W czasach których oczekujemy sprawiedliwości, lepiej ją samą wyegzekwować. Przeszłość pokryta mrokiem, a nikt przecież nie może żyć bez przeszłości. Nic nie daje większej satysfakcji niż ujrzenie ofiary własnego sumienia. 

„Jako motyw zemsta jest o wiele bardziej przewidywalna niż ambicja” - Hal Duncan


Wcale nie musi być tak, że przesłanie filmu jest podawane prosto na tacy. Reszta zależy od własnej interpretacji danego obrazu. Taksówkarz to poniekąd film o zemście. Naszym, oczom ukazuje się bohater nie przeciętny, pretensjonalny, z jaraną psychiką przez wojnę w Wietnamie. Jednak o własnych poglądach, w tym brudnym, pełnym korupcji, prostytucji i zdrady, świecie. Main heros, zemści się czyniąc, a raczej próbując aby ten świat stał się przez chwile lepszy. W "Ojcu chrzestnym" za każdym razem kiedy ktoś ginie, pojawiają się w różnych pomieszczeniach pomarańcze. Jednak od nas zależy jak to odbierzemy.


Jeden człowiek, przeciwko całemu światu. "Taxi Driver" z genialną rolą De Nira

Filmy o zemście, powstawały i nadal będą powstawać. Jednak żadna z nich nie będzie już taka sama. Od tego nurtu można oczekiwać tylko jednego oryginalności, bo nikt przecież nie będzie oglądał to samo. Gościa z dwoma mini gunami, urządzającego istną rzeź w bogatym apartamencie. Te wymiociny wszystkim już się przejadły. Zaryzykuję stwierdzeniem, że takich produkcji będzie coraz mniej. Imersja pomiędzy oprawcą dokonującego krwistego rewanżu, a potencjalną ofiarą, to element najmniej katowany przez twórców. I na ten aspekt liczę w przyszłości. Na koniec mała rada. "Kiedy zdecydujemy się kogoś zabić, pamiętajmy, żeby zrobić to tak, aby nie obawiać się zemsty". Rzekłem


Obecność (2013) [Recenzja]

Tytuł: Obecność / The Conjuring (2013)
Reżyseria: James Wan
Scenariusz: Chad Hayes, Carey Hayes
Gatunek: Horror

Pogromcy dchów. Wersja bardziej serio

Upalne lato: 35 stopni w cieniu. A ja, zamiast biegać po plaży z drinkiem w ręku i patrzeć na skąpo ubrane dziewoje oraz palić marihuanę w nadmorskim kurorcie, wolę obżerać się chińskim żarciem, bo na sushi już nie wystarczyło, wpieprzać przy okazji, w hurtowych ilościach, popcorn, który znika szybciej niż się pojawił. Pić kawę w ekskluzywnych restauracjach i czytać premiery kinowe. Witajcie w letnich, wakacyjnych kinowych podbojach. Zapraszam do lektury.

Gdy widzę na plakacie filmowym nadruk "Film twórców piły", gotuje się we mnie w okolicach odbytu. Rozumiem, że w czasach blockbusterowych wypocin, trzeba zwrócić na siebie uwagę wypaczonej klienteli. Ale nie jednym i tym samym hasłem (vide: Kolekcjoner). W sumie o małym nadruku możecie już zapomnieć, bo chwile później będziecie się kłębić w kinowym foteliku, niczym pięciolatek za potrzebą w trasie wakacyjnej. Oczywiście przesadzam, bo żaden horror już nie wystraszy mnie tak jak Shutter widmo czy Egzorcysta. Ale twórcy "Obecności" z całej siły się starali, więc za to im pokłony.

Horrory nastrojowe mają bardzo gremialny opis konwencji fabularnej. Wiele z nich wciąż ciągnie głupotę wątkową ocierając się o znane motywy. Nawiedzony dom na skraju lasu - koniecznie duży i wiktoriański. Koniecznie duża rodzina, ojciec farmer, a mama nieporadna gospodyni. I koniecznie umiejscowienie akcji gdzieś dawno, dawno temu... np. lata 60. Bo inaczej każdy domownik chodziłby z nadgryzionym jabłuszkiem i kręciłby wszystko ile się da. A w kinie zawitało by Paranormal Activity 18. Koniecznie stare czasy, które idealnie wpiszą się w nastrojowy setting i jednocześnie jako element demonicznej pożogi. Obecność jest naszpikowany tymi elementami, czy to źle? Gdzie miejsce na skrajną oryginalność? Nie ma, bo film jest bardzo dobry, ale tylko w swoim gatunku. Zacznijmy jednak od początku...



Małżeństwo Warrenów: Ed i Lorriane to zawodowi pogromcy zjawisk paranormalnych. Kiedy ty w piwnicy trzymasz ogórki kiszone i konfitury babci, oni masę rzeczy, rupieci i antyków, które wiązały się z jakąś ich sprawą. Pewnego dnia otrzymują sprawę, która z pozoru okazuje się jak każda inna. W domu pewnej kobiety wesoło pomieszkuje demon, który skutecznie uprzykrza życie domownikom. Jeśli nocne pociąganie za nogę i odkrywanie kołdry przejadło się Wam w Paranormal Activity, to koniecznie wybierzcie się na Obecność, bo okazuje się, że grawitacja w tym filmie chyba się "zapomniała" a widok latających domowników za sprawą demona wygląda... miodnie!
Efekty to jedno a nastrój grozy drugie. Pierwszy element jest mocno wyważony i występuje w filmie tylko wtedy gdy widz przekonał się już o ponurej aurze filmu. Ciekawa taktyka panie James.... Natomiast klimat jest podreperowany genialną ścieżką dźwiękowa, ale co najważniejsze w starym stylu! Reszta nastrojowego settingu to znana formuła bawienia się z widzem w kotka i myszkę, oraz ciekawe ujęcia kamery, które na swój sposób doprowadzają do lekkiego dreszczyku. Ogólnie rzecz biorąc: nastrojowe kino grozy pełne efektownego przepychu grozy, które i tak widzieliśmy w dziesiątki podobnych filmach. Jednak nieograniczone pomysły twórców na to jak przestraszyć widza, działają kojąco jak na obraz odtwórczy w swoim gatunku. Filmidło na jeden raz, które warto obejrzeć w kinie, oddać się w ręce twórcom, którzy testują na widzu wytrzymałość na poszczególne zmysły i wyobraźnie. A potem po prostu zapomnieć. Bez twórczej ekscentryczności i kombinowania.



Momentami obraz Jamesa Wana wydaje się zbytnio zakręcony jak na opowieść mająca faktycznie wymiar rzeczywisty. Ja to olałem, bo horror Obecność to przejażdżka rollecoasterem, gdzie twórcy upchali niemal w 2 godziny, wszystkie znane formuły horroru nastrojowego, robiąc to z klasą. Nie ma mowy o nudzie i pseudointelektualnej paplaninie. To przejażdżka bez zapinania psów i niedziałającymi hamulcami. Horror nastrojowy pełną gębą, wyciskając z znanej konwencji ostatnie soki, którego tak bardzo brakowało mi od czasów Shuttera widmo czy Dead silence. I w ten sposób należy oceniać te dzieło, jako solidny kęs mocnego horroru nastrojowego. Jak komuś się nie podoba, drzwi sali kinowej na szczęście są dobrze oświetlone. Ja wracam czytać creppypasty.

OCENA: 7.0

Z Innej Beczki: American Beauty [Recenzja]

Tytuł: American Beauty (2000)
Reżyseria: Sam Mendes
Scenariusz: Allan Ball

Gatunek: Dramat, komedia

Każda róża ma kolce

Tendencje żwyżkową wielkich, oskarowych perełek nie sposób przecenić. Filmy, które zapiszą się w naszej pamięci jako te dobre bądź genialne, które obok przeciętniaków serwowane na co dzień, stają się wzorcami do filmów doskonałych, do pokazania czegoś więcej w sztuce ruchomych obrazków. Sam Hitchock mawiał, że najpierw musi być trzęsienie ziemi, a potem tylko napięcie musi rosnąc, patrząc na American Beauty niepokorne odnoszę wrażenie, że Sam Mendes te słowa miał głęboko w poważaniu. Czy to dobrze? Sami się przekonajcie..

American Beauty to nie jest ckliwy dramacik obrońców moralności. To film krytykujący wszystko dookoła, a pionkiem w tej grze jesteśmy chyba wszyscy. Wygląda to tak, jakby reżyser robił sobie jaja, bo zaraz na początku jesteśmy uraczeni spokojnym głosem narratora, który wydaje się być głównym bohaterem opowiadający o dniu swojej śmierci. A może nie umarł, może prawi aluzje? Tak czy siak, historia opowiada o 40 letnim Lesterze Burnhamie, mieszkający wraz z rodziną na przedmieściach wielkiego miasta. Przeżywa kryzys wieku średniego, po mimo, że wokół ma wielki dom, i dobrą płatną prace. Wszystko się zmienia, kiedy poznaje nastoletnią przyjaciółkę swojej córki. Postanawia odbyć filtr z nową poznaną dziewczyną..



To najbardziej oryginalny film o przeciętności. Jak na ironie przystało. Ot, kolejny pretekst by skumulować życie wszystkich amerykańskich rodzin i trafnie je skrytykować. Anieżeli spojrzeć głębiej w dzieło Sama Mendesa, to dotyczy chyba nas wszystkich, przeciętnego zajadacza schabowego, zajadacza wołowiny, czy wielbicieli kręconych na widelec makaronów czy misek ryżu, a nawet kuchennych rewolucji Magdy Gessler..., bo choć Brytyjski filmowiec trafia w sedno amerykańskiej obyczajowości, skutecznie zgarnia wszystkich do jednego wora, prawiąc ostrą krytykę w słodko-gorzkim wydaniu. Trudno nawet przewidzieć jak cały bałagan potoczy się względem filmu, bo całkiem niewinne pierwsze minuty przeradzają się w zaciekły i niegrzeczny charakter filmu, a do ekranu skutecznie przykuwa nam uwagę gra aktorska, szczególnie rola Kevina Spacey'a (w filmie: Lesster Burnham), która skutecznie przyćmiła mi inne filmy z jego rolą, ale Brytyjski reżyser ma talent do obsady, i trudno się nie zgodzić z ową tezą, oceniając film pod kątem wyczynów bohaterów. 
Ścieżka dźwiękowa mogła by nawet nie istnieć, bo całość skumulowana jest na treści, i nie przywiązujemy większej wagi do braku tego aspekty w filmie Mendesa. Klimat filmu nadaje codzienny obraz zwykłej, obyczajowości oraz zgrabnie wykreowane osobliwości bohaterów, a warto odnotować błyskotliwe dialogi, które w oparach frustracyjnego niepokoju na tle spokojnego życia, trafiają do widza z podwójną mocą i są jakby takie smaczniejsze.


Zakończenie osobiście mnie zaskoczyło, ale pozostawia lekki niedosyt i dużą dozę osobistej narracji. Cały film to istna huśtawka emocjonalna: mamy sporo scen komicznych, które przeplatają ze scenami rodem greckiej antologicznej dramy. W gruncie rzeczy mankament średniego wieku odbija się na reszcie domowników, bo wzór idealnej rodziny został nieco zaburzony, docierając do innych warstw społecznościowych. Chociażby nastoletnia Jane - córka głównego bohatera, zakochuje się w dziwacznym chłopaku z sąsiedztwa, który docenia piękno niemal wszędzie, natomiast żona Lestera wydaje się być tylko definicją typowej małżeńskiej kobiety sukcesu. A wszystko skąpane w codzienny tok wydarzeń. 


Obok American Beauty trudno przejść obojętnie. Wszystko nawet nie sposób skorygować w jednym zdaniu, po prostu trzeba go obejrzeć, a film odda wam to z nawiązką. Początkowo trudno było mi go ocenić, ale ostatecznie wystawiłem werdykt, który skłania mnie do polecenia owego dzieła. Swoją drogą liczyłem na bardziej wyrafinowane sceny, ale nie żałuje, w każdej kolejnej warstwie mnie już tylko zaskakiwał. Abstrahując, nie jest wisienką na torcie, lecz projekt doskonały w swojej formule (komediodramat) i treści, a zobaczyć można, a nawet trzeba, zwłaszcza jeśli szukamy typowego życiowego filmu, a nie popcornera pozostawiający w głowie pustkę, jakby faceci w czerni błysnęli nam po oczach neutralizatorem wspomnień. Rzekłem.

OCENA: 8.0

Martwe zło (2013) [Recenzja]

Tytuł: Martwe zło / Evil dead (2013)
Reżyseria: Fede Alvarez
Scenariusz: Rodo Sayagues, Fede Alvarez
Gatunek: Horror

Krwawo i żwawo

Trzeba być naprawdę wrednym, aby wcisnąć ludziom nowatorski pomysł i nazwać go po latach kultowym. Do osiągniecia takiego szczytnego celu wcale nie trzeba mieć większego doświadczenia. Wystarczy być onanistą filmowym, fanem komiksów, mieć w szafie zapas gumy balonowej turbo, kumpla który sypnie Ci groszem w sytuacji krytycznej, oraz pomysł jak do siebie przekonać kilku idiotów. Evil Dead miało swoją premierę w 1981 r. Od tego czasy minął szmat czasu, a niskobudżetowa groteska, ociekająca przygłupim i rynsztokowym humorem, znajdzie ujście tylko u fanów krwawego klasycyzmu i wielbicieli zapachu zdartych kaset VHS. Ale jak można być tak wrednym, aby po tylu latach od pierwowzoru, zaserwować nam remake, pozbawiony jakiegokolwiek humoru, a za główną heroinie wcisnąć dziewoje borykającą się z własnym stanem emocjonalnym? Ok, nie zrozumcie mnie źle. Było naprawdę spoko.

Jakby fabuła miała większe znaczenie dla recenzowanego szpila, najprawdopodobniej już byście o niej skrawek przeczytali. Trzeba być niezłym idiotą, aby obejrzeć najnowsze Evil dead dla fabularnej ekstazy. Tych, których już na starcie zawiodłem, mogą odejść z kwitkiem. Na fajerwerki wylatujących ze stron scenariusza, niema co liczyć. "Fabuła" to tylko pretekst do wydarzeń dziejących się na ekranie. I nikt z tego powodu nie powinien wyć w niebo głosy. Przecież pierwowzór również pod tym względem olewał widzów, czyż nie?

Z chorego obowiązku jednak coś skrobnę. Mia, jest narkomanką. Z całych sil próbuje zerwać z nałogiem. Straszy brat i kilku przyjaciół, postanawiają zabrać ją do opuszczonego domu w środku lasu, aby pomóc jej zapomnieć o codziennej rzeczywistości. Młodzi ludzie wkrótce odkryją sekret tego domu. Odnajdą ksiegę, która do życia przywróci demoniczne zło.



Doszliśmy do punktu kulminacyjnego. Najnowsze Martwe zło wcale nie wychodzi poza ramy swej gatunkowości. Co ciekawe nawet nie próbuje, a nawet nam to uświadamia. Powód oczywiście prozaiczny - ukłon w stronę kiczowatych horrorów z lat 80. W zasadzie na tym kończą się podobieństwa z pierwowzorem. Twórcy usilnie podkręcają z każdą minutą tempo, serwując nam istny festiwal gore i pokaźności filmowej inscenizacji. Calość cieszy japę, a spektakl czerwonej posoki tryskającej zewsząd jak szampany kierowców formuły jeden, wywala natychmiastowy zaciesz na mordzie. Z każdą klatka i sceną, jest więcej, mocnej i lepiej, nawet jak reszta jest cholernie naciągana jak kazanie księdza Rydzyka. Próżno szukać intelektualnych odniesień, to filmowa, bezpretensjonalna uczta i pokaz możności soczystego gore, walających się po elementach scenografii galonów krwi. Doliczcie do tego przesadnie tryskającą krew, a otrzymamy bezkompromisowy gwałt na nasze oczy, bez stosowania półśrodku. Ofkuz.


Kontrast pomiędzy pierwowzorem a remakiem jest nieunikniony. Brak czarnego humoru i przesadnych elementów fantasy, wyszły remakowi tylko na dobre. Na klasycznym Evil Dead czas odcisnął bolesne swoje piętno, i ciężko sobie wyobrazić podobną konserwatywność w wersji z tego roku. Podwaliny wersji od Raimego jednak zostały zachowane: to tylko horror od fana dla fana, nawet jeśli dysharmonia odczuwalna jest jak niedzielny ból głowy po zakrapianej sobotniej imprezie. Cieszy mnie jednak, że najnowsze dzieło Alvareza nic nie chce nam udowodnić. Fundamentalną cechą filmu jest rozrywka, nawet jeśli efekty gore wybijają się ponad wyżyny stratosfery, krzywdząc realny wydźwięk filmu. Ale przecież, czyż nie taki były pierwotne założenia Evil Dead z 1981r?. Odpowiedzcie sobie sami, nawet kiedy solidną "siódemką" wystawiam tyłek na odstrzał internetowych hejterów. Niech stracę. Apogeum efektów gore zrobił swoje. Możecie mi nawrzucać.

OCENA: 7.0

Witam, po dłuższej przerwie...

Witam ponownie po dłużej nieobecności, która była spowodowana brakiem czasu. Wiem marne usprawiedliwienie, lecz teraz będę starał się choć raz w tygodniu tutaj zaglądać. Dzięki wszystkim za odwiedzanie mojego bloga. Obdarzcie mnie kredytem zaufania, a ja spłacę go z niawiązką. Do przeczytania.

środa, 15 maja 2013

Z Innej Beczki: 12 Małp [Recenzja]



Tytuł: 12 Małp / Twelve Monkeys (1995)
Reżyseria: Terry Gilliam
Scenariusz: David Webb Peoples, Janet Peoples
Gatunek: Sf, Thriller

"I see trees of green,
Red roses too(...)"


W życiu pewne są tylko podatki i śmierć. Mimo iż nie jesteśmy w stanie przewidzieć przyszłości i oczywistego jutra, wielu rzeczy możemy być pewni. Chociażby wspomnianej śmierci i podatków. Można by rzec, że autor tych słów, zbyt długo obcował z piorunami i mogło mu strzelić do głowy cokolwiek, dziś te słowa faktycznie wydają się takie wszystkim na wyrost znane. Film, który miałem wczoraj okazje obejrzeć, podczas gdy za oknem w mojej miejscowości szalała burza z piorunami, jest swoistym mięchem, perełką lat 90. i z założenia kinem sci-fi. Warto tu przytoczyć jeszcze jedną uwagę. Film ma tyle elementów ważnych, że trzeba go obejrzeć kilka razy, by całość spiąć w sensowną klamrę i ułożyć w logiczny tok fabularny. Przychodzi to z trudem, bo ruchome obrazki Terriego Gilimama przypominają sny paranoika niż klasyczne kino, jakie na ogół chcemy zobaczyć przed obejrzeniem upragnionego filmu.

12 Małp z pewnością zaliczam do filmów ciężkim, a kolokwializm "mózg rozjebany" wydaje się konotacyjnym określeniem widząc na ekranie napisy końcowe, tym samym podsumowawszy ogólne wrażenie spowite przez szaleńca (czyt. reżysera). Długo po seansie próbowałem doszukać się sensu, wskazówek i drogowskazów, by odkryć logiczny rdzeń, który skłonił Brytyjskiego reżysera do pokazania swojej wizji światu. Dzieło Gilliama mogło być zwykłym filmem sci-fi lat 90., gdyby nie szerokie spektrum ukrywanych między wierszami odniesień do samego bohatera, który wydaje się być swoistym kluczem do odkrycia tego, czym kierował się reżyser udostępniając światu swój niepoukładany (z pozoru) filmowy bełkot.

Rok 2035, ludzie kryją się w podziemiach i stanowią ok. 1 % ocalałej ludzkości. Świat spustoszył tajemniczy wirus. Więzień James Cole (Bruce Willis), wybrany na ochotnika zostaje wysłany w przeszłość, dokładnie do 1996, aby zbadać i odkryć kto stoi za zagładą świata i rozpyleniu wirusa. Nagrodą za udaną misję ma być wolność i zmniejszona kara. W wyniku pomyłki trafia do 1990 gdzie zostaje od razu aresztowany i umieszczony wśród czubków. To jednak tylko przedmowa, bo film w swojej obudowie przypomina skomplikowany obiekt nieznanego pochodzenia. Nie ma co się oszukiwać dzieło nie jest merkantylną produkcją sci-fi, to obraz bardziej surrealistyczny niż na pierwszy rzut oka może Wam się wydawać. Odbiór "flagowego" filmu Gilliama stanowi jedną, wielką łamigłówkę, do której warto wrócić po czasie. Kreatywność twórcy styka się z genialnością przekazu, nie dziwi więc fakt, że zaczynał jako filar ponadczasowej grupy Monty Pythona. W wiarygodność bliższego przekazu możemy być nie pewni, jak stan psychiczny zdrowia twórcy 12 małp.

Niezwykła skomplikowana złożoność filmu kryje w sobie niuanse, które przy pierwszym zetknięciu z filmem, wydają się być mało klarowne. Jest to zdecydowanie plusem, bo film przypomina o sobie długo po seansie, a stan faktyczny interpretowania całej idei Gilliama po prostu zachęca do odkrywania kolejnych, poukrywanych przesłanek - i robi to z nawiązką, ostatecznie świadcząc o niebanalnym i ciężkim finalnym odbiorze. To tylko potwierdza genialność reżysera, który serwuje nam zazwyczaj oszałamiające filmowe spektakle, które nie każdemu mogą przypaść do gustu. Surrealizm przejawia się z każdym następnym krokiem reżysera, to produkcja która początkową konwencją przypomina utaplaną w kiczu science-fiction lat 90., ale to tylko zmyłka, wszak oprócz typowych mało prawdopodobnych bełkotów, utwierdzający w przekonaniu, że mamy do czynienia z kolejną wizją zagłady ludzkości, opierając swój obraz o nadciągająca zagładę i wiążąc wszystko z nadchodzącym XXI wiekiem. W osobistym inwentarzu 12 małp okazał się niezłym strzałem w mordę, którego przy okazji brakowało mi wcześniejszym obrazom Gilliama. Nie mówię tu o narkotycznej utopii (Las Vega Parano) czy mało kraszonej wizji człowieczeństwa i pokoju ducha w otaczającej rzeczywistości (Fisher King), 12 małp jest bardziej artystyczne pod względem ciągoty fabularnej i lirycznej, ale przede wszystkim wizualnej i jawi się jako najlepsze i najbardziej złożone dzieło w dorobku Terriego Gilliama.

Uwielbiam filmy, które w odbiorze okazują się bardziej infantylne niż mogłoby na to wskazywać przed seansem. Do tak swoistego kina warto wracać nieraz, wtedy tak naprawdę odkrywamy je na nowo, a całość wydaje się być bardziej logiczna niż po pierwszym zetknięciu. Prawdziwe cudo, które niestety mi umknęło w czasach podstawówki, kiedy to jeszcze uganiałem się za spódnicami w... grach wideo. Ale to tylko potwierdza fakt, że do pewnych filmów trzeba dojrzeć. Tego możecie być pewni. Chociaż po części tak pewni, jak corocznych podatków.

OCENA: 8.5

Wszyscy kochają komercje



Ilekroć przyszło mi narzekać na współczesną kinematografie. Winnych szukać nie mam dziś zamiaru, ale obok bałaganu jaki poniewiera się w dzisiejszych ruchomych obrazkach trudno przejść obojętnie. Toteż przeznaczyłem wolną chwilę, by nawrzucać wszystko to, czym charakteryzuje się współczesna komercja i odkryć genezę nieładu, o jaki dziś nietrudno się potknąć i wylądować z morda na glebie. Co wtedy pozostaje? Wąchać kwiatki od spodu i w agonii liczyć na to, że Hollywood zboczy trochę na bardziej niezależny tor. Zapraszam do obszernej refleksji na temat współczesnego kina rozrywkowego, i już teraz donoszę, że pieszczoty zamierzam odstawić na bok.

A jak tego dokonać? Muszą się znaleźć twórcy z pomysłem, z krztą oryginalności. Czasem można takich znaleźć, ale nie mają łatwego życia, bowiem kinematografia to biznes dla dużych dzieci, dla których liczy się wynik w Box Office i kolejne drukowane papierki z zielonym tuszem, których co niemiara ukrywają w sejfie obok garażu ze srebrnym porsche. Oczywiście, można doszukać we współczesnych realiach paru, którzy mimo wypaczonego charakteru Hollywood starają się kreować twory przywodzące na myśl niezależne produkcje i od czasu do czasu być docenieni przez Amerykańską Bibliotekę Kongresową. Ale ktoś w końcu musi być winien za całokształt kina rozrywkowego? Widz jest winien. Zgodnie z myślą zasad przedsiębiorczości, jest POPYT musi być PODAŻ, a więc tylko potwierdza się reguła, że widz głosuje portfelem.

Kij z marchewką

Wydymana koncepcja ogólnopojętej komercji dotyka nie tylko filmy. To częste zjawisko w branży interaktywnej rozrywki a nawet muzyki. Można przecierać oczy ze zdumieniem, do czego to wszystko doprowadziło, ale w gruncie rzeczy my wszyscy jesteśmy winni. Panowie odpowiadający na naszą ulubiona branżę stosują znane chwyty i sprawdzone schematy, by przyciągnąć jak najwięcej klientów. Można narzekać na to i owo, a założę się o pukiel włosów spod pachy, że i tak popędzicie z wywiniętym jęzorem do kina i zasiądziecie na sali w wygodnym foteliku i będziecie karmić się kolejną częścią Transformersów, a po seansie pusto w głowie jak po marnym popowym kawałku Edyty Górniak. Smutne to, ale takie są realia. Nikt nie będzie ryzykował nowego pomysłu, na który pójdzie mniejsza część ludności, każdy woli inwestować w sprawdzone pomysły i zgarnąć znacznie większą liczbę Customersów niż jednostka z oryginalnym pomysłem i ze świeżością w głowie. I to się opłaca. I to jest najgorsze.
Biegniemy do kina na nasze ulubione serie sami nie wiedząc czego oczekując. Oryginalnych wątków w znanej formule? Nieświadomie tym samym podbijamy słupek rtęci biznesowej korporacji, tym samym doprowadzając do kolejnego rekordu w Box Office. Niecałe kilka miesięcy i słyszymy o kolejnej części. Błędne koło się zamyka. Jesteś wszystkiemu winien, widzu. Co należy zrobić? Kina i znane dystrybucje chyba z chorego nawyku inwestują w filmy Burgerlandu. Mały eksperyment: przejdźcie się po swoim ulubionym kinie i spójrzcie na plakaty. Policzcie ile jest zapowiedzi filmów amerykańskich a ile europejskich czy azjatyckich. Ja wynik mam w głowie, próbuję to Ci uświadomić. "Widzu". Nie jesteś już Widzem tylko 'Widzem", tak samo jak odbiegające od koncepcji dzieła sztuki, filmy - już nie są Filmami tylko "Filmami". Aluzja na miarę Larsa von Triera. 

Kino Udarowe

O tym nurcie wiedzą tylko krytycy filmowi i recenzenci. Ale takie kino istnieje i ma się niestety dobrze . Lwią część takiego kina nastrajają filmy akcji i masowe superprodukcje (o tych drugich za chwile). Na odłam składa się kilka charakterystycznych czynników, podkreślają formule rozrywkowej konserwatywności takowej gatunkowości. Po pierwsze: skąpane w słońcu Miami, ujęcia nadające plażowy, słoneczny, gorący charakter danego filmu. Spocone sylwetki bohaterów i ujęcia pokazujące w odpowiednich detalach wyrzeźbione i ostre kontury ciał wiodących bohaterów. Pamiętacie Megan Fox z pierwszego Transformers? Kto by nie zapamiętał hojnie obdarzonej przez naturę latencji ze sylikonowymi ustami i pewnym korkiem podążającej w stronę bohatera na tle słońca Miami? Jak nie pamiętacie Megan Fox, to może Vina Disela z Szybkich i wściekłych? To samo tylko w wersji maczo. W szeregu z łysolem i dziewczyną z predyspozycjami na gwiazdę porno stawiałbym jeszcze Willa Smitha i jego skąpaną w plażowej aurze porsche. Na opisywany nurt składają się filmy Michaela Baya, który, chcąc nie chcąc, wprowadził kino udarowe do Hollywood za sprawą premiery Armagedonu. Teraz filmy akcji są pozbawione większej głębi, a miejsca na ich kręcenie wybiera się właśnie Miami czy chociażby Los Angeles. Czy to przypadek? Nie sądzę, bo w takich warunkach zawsze "zatrudnia" się super fury, które posłużą jako materiał wybuchowy na autostradach i gorące laski, które inteligencją dorównują do prostytutek z GTA 3. Widz na to pójdzie, bo po takich założeniach oczekuje rozrywki i emocji. Stąd kolejne nabijanie kuponów od twórców Fastów i Transformesów.

Miami to dobre miejsce na słoneczną pożogę. Jak się okazuje - po raz kolejny.



Era superprodukcji

Ze superprodukcjami jest mały szkopuł. Po części to komercja po części dzieło sztuki. Takie filmidła powstają kilka lat, a do realizacji potrzebne są niezliczone sztaby ludzi z całego świata. Toteż zawsze jest nadzieja, że się zgarnie statuetkę za efekty specjalne czy dźwięk. Na to wszystko pójdzie 90% wszystkich widzów, bo w gruncie rzeczy nie zawiodą się. Będzie to dla nich rozrywka, jaką oczekują przed przekroczeniem progu sali kinowej. Niektóre może błyszczą przesłaniami, morałami i ładną dla uszu muzyką, w ostateczności zgarniając największą liczb żetonów, która pozwoli im przygotować grunt pod kolejny film, który nim się pojawi w projektorze odniesie sukces komercyjny. Problem na tym polega, że trudno odpędzić się od uczucia deja vu, bo za identyczny szablon większości superprodukcji odpowiadają ci sami ludzie, którzy grzebali przy ostatnim wielkim przedsięwzięciu. I w tym miejscu aż chciałoby się nowych twarzy na znanych stanowiskach, bo oprócz pompowania ilości zielonych, można do pracy zatrudnić szare komórki i poszukać świeżej dozy materiału, gdy już rozpoczeliśmy kopać ten grunt pod kolejny film. 

Postęp technologiczny i efekty specjalne mają ogromny wpływ na osiągnięcie sukcesu ponadczasowych filmideł. O ile w kwestii interaktywnej rozrywki postęp technologiczny jest usprawiedliwiony, to w kwestii filmowej już niekoniecznie Przyjemnie nacieszyć gałki oczne mistrzowsko wygenerowanej scenografii w filmach sci-fi lub poczuć dreszcz emocji za sprawą podniebnych eksplozji samolotów wojennych. Kiedyś takie rewelacje były nie do pomyślenia, lecz tylko w małym nakładzie wykonalne. Efekty specjalne to znak rozpoznawczy superprodukcji, kiedyś jednak robione w sztampowych warunkach i równie dobrze, jak i dziś ujawniały banan na mordzie potencjalnym odbiorcom. Współcześnie może straszą kiczem i plastikowym wykonaniem a' la guma balonowa turbo, ale wtedy nikt nie mówił o komercji i za wszelką cenę szukano oryginalnych wątków i zastrzyku świeżej krwi. Więc nie tłumaczmy się rozwojem technologicznym, który doprowadził stan kina do takiego, jakim go obecnie widzimy. Komercja to problem dzisiejszy.

Hobbit, to typowa superprodukcja, z góry skazana na komercyjny sukces.



Śmierć indykom

Przy współczesnych trendach ciężko z entuzjazmem tworzyć kino niezależne. Mam na myśli tylko filmy z Hollywood, bo ze względu na obyczajowość, łatwiej indyki powstają na starym kontynencie niż w warsztatach zjadaczy wołowiny. Z nostalgią wspominamy czasy, kiedy każdy film, nawet ten z Hollywood był tworzony z pasją, z myślą o widzach. Teraz patrząc na oczy znanych reżyserów widzę tylko logo dolarów, skłaniając mnie, jako wytrawnego widza do oddalenia się i całkowitego wyłączenia się z amerykańskich filmów. To ma swoje wady i zalety, bo większość filmów jest robiona w krajach Lincolna, więc trudno odpędzić się od nich. Ale plusy oczywiście są: pogłębiając się w całkowitej agonii w kinie europejskim czy kinie azjatyckim, które mogą jedynie posłużyć jako materiał do onanizmu zachodnim twórcom. Przyczyny fali remake'ów i odkopywania znanych klasyków, poznaliście. Filmy rzygają odtwórczością i na odległość cuchną dolarami. Recepta jest prosta - wzbogać swój gust filmowy o indyki, których amerykański orzeł nie dopadnie, ze względu na strefę czasową. Kino azjatyckie, czy wspomniane europejskie, cenię wyżej niż mainstreamowe amerykańskie. Tam trudno o komercje czy znane formuły. Ale to temat ma osobną stronę. 


sobota, 4 maja 2013

Shutter Widmo (2004) [recenzja]



Tytuł: Shutter / Widmo (2004)
Reżyseria: Banjong Pisanthanakun, Parkpoom Wongpoom
Scenariusz: Banjong Pisanthanakun, Sopon Sukdapisit
Gatunek: Horror


Smile please...

Jak na razie wiosna pogodą nie zachwyca (co mnie oczywiście cieszy), to sezon przedwiosennych premier w kinach zapowiada się gorąco dla fanów postapokalipsy. To tylko kwestia czasu, gdy na duże ekrany trafi Brad Pitt, który, mam nadzieje, że w nieco innym stylu niż piękna Milla Jovovich, powalczy z hordami żywych trupów. Apokalipsa, to materiał deficytowy w kinematografii i szczerze powiedziawszy patrząc przez pryzmat najbliższych burgerlandowych premier to tyle filmów spod tego znaku trzyma mnie kurczowo w niepewności, dopóki nie wypatroszę swojej świnki i nie przeznaczę kilka zielonych na ich wypożyczenie, dopóki nie wyjdą na dvd. Odstawmy na razie kino amerykańskie i przejdźmy na Daleki Wschód, a konkretnie do Tajlandii... Zapraszam do kolejnej recenzji w tym miesiącu!

Czym charakteryzuje się kino grozy w Azji? Nietrudno zgadnąć, że głównym motywem żółtodziobów, który straszy zachodnią klientelę, to postać żeńska o długich czarnych włosach, która najczęściej występuje jako byt niematerialny, przerażając głównie po śmierci, zadośćuczynienia swoim popaprańcom. Taki schemat zapoczątkował geniusz Hideo Nakata, niespodziewanie wyskoczył swoim projektem, który później okazał się wielkim sukcesem za oceanem. "The Ring" to nadal żywy fenomen, na którym wzorowała się późniejsza reżyserka. To prosty motyw i jakże łatwy do przeniesienia na łamach scenariusza, wystarczy historia polana z gorącym sosem ghost story, by burgerlandowa klientela narobiła w gacie. W przeciwieństwie jednak do rodowitych Amerykanów, Japończycy nie są skazani na wyczerpanie swojego materiału. Potwierdzili to w 2004 roku Tajlandzcy młodzi rewolucjoniści.

Litry alkoholu, świetna muzyka i cała noc balowania. Nic nie zapowiadało, że tej nocy wydarzy się coś niezwykłego. Podczas powrotu z imprezy młoda para Tun i Jane jadać samochodem potrącają młodą kobietę. Uciekają jednak z miejsca wypadku. Po kilku dniach fotograf Tun dostrzega na swoich zdjęciach dziwną smugę. Z początku wydaje mu się, że jest to wina aparatu, lecz później odkrywa, że na zdjęciach widać wyraźnie twarz kobiety. Czy to duch potrąconej dziewczyny?

Tak się złożyło, że kolejne horrorki od skośnookich braci są po prostu skazane na sukces. Najpierw seria "the Ring", potem wszelkiego rodzaju "Klątwy", i "Dark watery". Schemat jaki zarzucił w latach 90. Nakata rozpowszechnił się po całej Azji. To była tylko kwestia czasu, gdy nie tylko Japończycy postanowili wykorzystać ten materiał do swoich filmideł. Tajlandia nie gęsi, też swoje klątwy mają, można rzecz, lecz w przeciwieństwie do poprzednich historyjek, to ghost story z kraju wypatroszonych onanistów i umalowanych transwestytów, trzyma się nieźle, bo historia jest na pozór oryginalna i zahaczająca o każdy zakamarek ludzkiej psychiki. Młoda ekipa reżyserska, tym razem nie uraczyła nas przeklętym domem lub innym zjawiskiem, jaki można scharakteryzować pod pojęciem "klątwa". To typowe ghost story pełną gębą i jeśli myślicie, że wszystko do tej pory widzieliście w azjatyckich horrorach, to grubo się mylicie. Wszak motyw ten sam, ale historia o wiele bardziej ciekawsza.

Mamy parę młodych fotografów i coś, co egzystuje jako byt niematerialny. Z początku widoczne tylko na zdjęciach, lecz później sami bohaterowie nie potrafią odróżnić fikcji od rzeczywistości. Wszystko wskazuje na to, że owa postać prześladuje głównego bohatera za to, co uczynił nie tylko poprzedniej feralnej nocy, ale także za coś, co nie ma prawa występować w kartach moralnego życia przeciętnego zjadacza sushi. Zemsta i ghost story, z tego mrocznego romansu powstało przerażające dzieło, które należy stawiać obok takich klasyków jak wielokrotnie wspomniane przez ze mnie genialne "The Ring". To arcydzieło kina nastrojowego, jakie będzie straszyć nasze pokolenia przez wieki. Ścieżka dźwiękowa nie należy do tych, które zapamiętamy na długie dni, i które będziemy nucić podczas golenia. To główny wyznacznik budującej się stopniowo atmosfery grozy wokół osi fabularnej.

Zakończenie to istny majstersztyk. Gdy pierwszy raz je zobaczyłem, po prostu przez tydzień nie potrafiłem znaleźć swojej szczeny pod stołem. A połykany przeze mnie kęs frytki omal nie zadławił mi się w gardle. Gdy sobie je ponownie wspomnę, włosy same jeżą mi się na dupsku i genitaliach. "Shutter - Widmo" posiada zakończenie, jakie zapamiętam do końca życia i jeśli myślicie, że to filmy Davida Finchera są zaskakujące w każdym swoim calu, to podrapcie się porządnie po jajach i sięgnijcie po to tajlandzkie arcydzieło kina nastrojowego, to zmienicie zdanie, a jeśli nie, to możecie mnie ewentualnie skopać na ulicy.

"Shutter - Widmo", to kolejna perełka kina azjatyckiego. Jeden z najstraszniejszych horrorów, jakie ujrzało światło dzienne. To już klasyka, która niestety została brutalnie zgwałcona przez zachodnich, wypaczonych reżyserów, którzy udają, że dokładają cegiełkę do coraz bardziej kurczącego się na Zachodzie kina grozy. Amerykańską wersje omijajcie z daleka, to typowy beton burgerlandowy, jaki zahacza o najprostsze rozwiązania. Brakuje tylko stacji benzynowej i właściciela, który wygląda jak oszpecone zombie. Za to jest cytata, bezmyślna blondyna i drewniany maczo, który dogadza swojej partnerce nawet w obliczu zagrożenia. Tak, dobrze myślicie, bzykają się na każdym kroku, w oparach dymu tytoniowego i bezmyślnej muzyki. Jeśli wpierw obejrzeliście "Widmo" z 2008 roku, to przepraszam was bardzo, należycie do najbardziej wypaczonej klienteli, jaka zasiada co weekend w kinach, by zobaczyć jak Bruce Willis, starzejący się niemiłosiernie, rozwala hordy wrogich jednostek dodając od siebie kultowe "jupijajen mada fucker", które przejadło się już 15 lat temu, udając, że rzuca sucharami na lewo i prawo niczym dr. House na oddziale geriatrii. Krotko rzec ujmując, omijajcie szerokim łukiem wersje amerykańską! Azja też ma swoich bożków, do których można się modlić. A jeśli twierdzicie inaczej, to coś z wami jest nie tak. Wszelakie Ringi, klątwy, tylko azjatyckie. Rzekłem.

Zbliżamy się wielkimi krokami do końca moich bzdurnych wypocin. Dodam tylko jeszcze, że jeśli szukacie horroru, przy którym naprawdę można się przestraszyć to tajlandzki "Shutter - Widmo" to pozycja obowiązkowa. To "must watch" dla każdego szanowanego się kinomana. Nie widziałeś? Nadrób zaległość. Ja natomiast idę sobie strzelić kilka sweet fotek, podobno duchy lubią, jak się ich fotografuje...

OCENA: 10.

Ciemna strona wiary


Czy jestem wierzący? Podobno tak. Oczywiście! Gdy przychodzę zmęczony po szkole, po ciężkim dniu, nie omieszkam sobie pościć kilka kawałków Manson'a z albumu "Antichrist superstars'", a przesłanie płynące z każdego mocnego brzmienia trafia do mnie bardziej niż wszystkie gadki mojego pastora o wypełniających się proroctwach w dzisiejszych czasach. Uważam jednak, że te oba elementy nie mają nic wspólnego z tym, jak sobie weryfikuję Boga. 
Zastanawiacie się na pewno, dlaczego pisząc artykuł o horrorach z półki "Egzorcyzmy" wspomniałem o swoich preferencjach ideologicznych. Otóż kino grozy opowiadające o obrzędach egzorcystycznych wyraźnie dzieli widzów na dwie kategorie. Tak samo jeśli chodzi o wiarę w Boga. Jak ocenią Ateiści film o opętaniu? W swojej nawiązce zamieszczą obszerny tekst o tym jak bardzo film oddala się od realistycznego podłoża i jest skierowany do widzów skłonnych uwierzyć w wydarzenia rozgrywające się na ekranie, rzucając mięsem w stronę banerów reklamujących owe filmidło, że historia która wydarzyła się naprawdę jest wnioskiem wyciągniętym z dupy. Takie produkcje są narażone wówczas na słaby popyt u niewierzących, natomiast wywołają przerażenie u widzów wierzących w Boga, a jednocześnie także w Szatana (świadomie).

Najlepszym przykładem, który dzieli widzów jest jedna z najgłośniejszych produkcji ostatnich lat. Mam namyśli oczywiście "Egzorcyzmy Emily Rose" Scott'a Derickson'a. Scenariusz ściśle oparty na historio Annellese Michel, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Sam reżyser nie uwzględnił swojej autobiograficznej refleksji w filmie, pozostawiając jakiekolwiek pytania bez odpowiedzi. Najważniejsze z nich to czy Rose umarła w wyniku choroby psychicznej, pominiętej przez księdza i jego otoczenia, czy w jej życie wkradły się istoty nieczyste. Po obejrzeniu filmu powstała obszerna debata, w której wzięli udział ateiści i katolicy, każda z tych stron przedstawiła argumenty, które miały rzekomo wytłumaczyć na jaką chorobę popadła Rose. Odbiór tego filmu zależy przede wszystkim czy jesteś religijny czy nie. Żaden z nich nie będzie jednak właściwy.


Ukłon w stronę ateistów zrobili Francuscy wizjonerzy kina, którzy przedstawili historię Dorothy Mills i jej rzekomego opętania. Nie będę zdradzał zakończenia, ale w tym przypadku nie jest ważne na jakich faktach opiera się ta opowieść. Jedno jest pewne, egzorcyzmy w tym przypadku to solidny rodzaj krytyki dla coniedzielnych polaczków chodzących do kościoła. 


Cofnijmy się jednak do lat 70-tych, w których narodził się nurt filmów o opętaniach. "Egzorcysta" Wiliamia Friedkin'a to jeden z tych horrorów, na których puścisz bakcyla ze strachu jeśli jesteś wierzący. Gdyby nie ten film, to kto wie w którym kierunku podążyło by kino nastrojowe. Jeden z bardziej przerażających obrazów, głownie dlatego, że ukazuje dramaturgie tytułowego bohatera walczącego z siłami nieczystymi, dla ateistów to mocny cios w mordę, ale o wiele mniej przerażający. Nic dziwnego, że w kolejnych sequelach Friedkin nie chciał uczestniczyć na planie filmowym.

Moda na kręcenie horrorów z ręki poszła w niesmak, po premierze "Paranormal Activity" na dużych ekranach. A mimo tego tak wielu reżyserów chciało jeszcze dołożyć swoją cegiełkę. Nie ma to jak nakręcić cały obrzęd liturgiczny kamerą, a potem go puścić w świat. nieważne czy na faktach, czy nie, historia będzie prawdopodobna dla tych, którzy odpowiadają się po stronie Boga. Kręcenie kamerą ma być dodatkiem realnego podłoża. No tak! Przecież na to nie wpadli kśiędzowie, którzy próbowali wyciągnąć Lucyfera z ciała Michel, bo co? Nie wolno im? Jedyne udokumentowanie tego obrzędu tkwi gdzieś w Niemieckim klasztorze na starych taśmach dźwiękowych. "Ostatni Egzorcyzm" nieźle się promował ukazując przerażający plakat. Reżyser miał nadzieje, że ludzie dadzą się nabrać na drugie "Egzorcyzmy" tym razem na rzekomych faktach, no bo przecież wszystko zostaje sfilmowane na kamerze. W ogólnym rozrachunku Stamm (reżyser filmu) zaoferował widzą mroczny obrazek, ale pusty jak gotycki art z wampirami na pulpicie Windowsa.




Do dziś się zastanawiam dlaczego powstał sequel. Tytuł film mógłby stanowić samą w sobie parodie gdyby nie durna zagrywka ze strony producentów dopisując "część drugą" Na pierwszą wybrało się wiele widzów, może dlatego, że byli głodni kolejnych egzorcyzmów po Emilly Rose? Jedno jest pewnie to nic innego jak cięcie kosztów i patroszenie portfela by nabić licznik w Box office. Nie zdziwcie się jak nadejdzie trzecia część, stawiam na dokumentacje paradokumentalną, której druga część nie miała. Dziwne prawda?

Przejdźmy do bardziej ambitnych filmideł. Mogło się wydawać że materiał o opętaniach cierpi już na solidne zmęczenie i wykorzystanie wszystkich idei. A co powiecie na bardziej fantastyczne podłoże? Piekło, wieczne potępienie, demony z krwi i kości? A egzorcyzm stanowił by tylko małą kroplę w wielkim w morzu? To by było coś, sami ateiści z wywiniętym jęzor załapali by się na taka koncepcję ,tym bardziej, jeśli historia trzymała by się nieźle oryginału, a mianowicie komiksu pt. "Hellblazer". Keanu Reeves w roli młodego egzorcysty, zapadł mi bardziej w pamieć niż rola Hopkinsa jako emerytowanego księdza, który chciał za wszelka cenę udowodnić niedowiarkowi, że osoba opętana to osoba opętana a nie chora psychicznie (Rytuał). W Przypadku tego pierwszego filmu, sam scenariusz jest tylko jednym wielkim symbolem dla wierzących, ukazując piekło w dosadny sposób. Natomiast "Rytuał" to solidne przemyślenie na temat wiary. Szukamy odpowiedzi najpierw jako ateiści gdy utożsamiamy się z głównym bohaterem, potem reżyser serwuje nam pranie mózgu, i sami nie wiemy po której stronie stajemy. Scenariusz wyraźnie jednak podkreśla, że opętania nie mają nic wspólnego z podłożem psychicznym. Czy się z tym zgodzimy? Zależy od nas.

A oto Keanu Reeves walczący z demonami w samym sercu piekła

Filmy o egzorcyzmach cierpią na brak rozumienia. Osoby, które wierzą tego tam na górze ocenią refleksie reżysera pozytywnie. Reszta potraktuje to jako fantastykę. Na szczęście istnieją produkcje które chcą wytłumaczyć, że tak nie jest, że wcale piekło i niebo nie istnieje, a opętania są wymysłem tylko spoconych księży, którzy po niedzielnej mszy sięgają po wysokoprocentowe trunki za pieniądze obywateli.


"Rytuał" z 2011 roku nie jest dziełem wybitnym, ale stanowi idealny przykład, na film, który szuka racjonalnej odpowiedzi. Młody egzorcysta nie jest skłonny w to uwierzyć, dlatego poznaje starszego weterana, który chce mu udowodnić, że opętania to nie choroba psychiczna. Szkoda tylko, że w końcowych minutach filmu reżyser odpowiedział się tylko po jednej stronie widzów. Sam film byłby niezła refleksją dla ateistów jak i wierzących w Boga, tak ja to było w przypadku "Egzorcyzmów Emily Rose". Takich produkcji nam brakuję. A za którą stroną ty jesteś? Dobra koniec tej filozofii. Naszła mnie ochota na posłuchanie całego albumu Manson'a "Antichrist super stars". Chyba się nawróciłem.



Z Innej Beczki: Gran Torino (2008) [Recenzja]



Tytuł: Gran Torino (2008)
Reżyseria: Clint Eastwood
Scenariusz: Nick Schenk
Gatunek: Dramat


Made in America

Co mają wspólnego psychopatyczni mordercy i weterani wojenni? To, że obaj mieszkają zazwyczaj gdzieś na odludziu, przedmieściach, stroniąc od towarzystwa i kontaktów międzyludzkich. Zawsze na półce obok ze zdjęciami z bliskimi, znajduje się strzelba, która równie dobrze może posłużyć jako rekwizyt do taniego westernu. Obaj mają jakieś dewiacje, np. jakiś uraz psychiczny spowodowany czymś, np. okrutnymi przeżyciami z dzieciństwa (psychopatyczny morderca) czy w głowie mając przerażające sceny walk z pól ryżowych w Wietnamie i o pierwszej w nocy budzą się z zadyszką i mokrą głową (weterani). Obie jednostki także nie lubią przybyszów i jak się tylko nadarzy okazja, potraktowanie intruzów ołowiem wydaje się bardzo racjonalnym rozwiązaniem (...). Dobra, koniec filozofowania. Zapraszam do kolejnej recenzji kolejnego ruchomego obrazka.

Do Gran Torino podchodziłem kilka razy i zawsze z tym samym odczuciem, jakie darzę kino Clinta Eastwooda. Nie lubię jego twórczości (poza paroma wyjątkami), ale nie sposób odmówić mu talentu i pomysłów. Oraz poczucia humoru. Żonglując stereotypami na temat dzisiejszego kina, miałem nadzieje, że Gran Torino zapadanie w mej pomięci na długo, jako solidny dramat. Nie pomyliłem się zbyt wiele, ale sadząc po liczbie osób polecających mi ten film, chwalących go wniebogłosy, aż chce się napisać, że mogło być lepiej. Wszak to Clint Eastwood.

Weteran wojny w Korei, Walt Kowalski, prowadzi samotne życie, nie utrzymując kontaktów z rodziną. Jego dawne intencje i uprzedzenia będą wystawione na ciężką próbę, bowiem do najbliższego sąsiedztwa wprowadzają się imigranci ze Wschodu. Wygląda na to, że wkrótce dojdzie do konfrontacji, jednak weteran o rasistowskich skłonnościach niespodziewanie ulega zmianie, a wszystko to za sprawa starego samochodu - Gran Torino.

Być może historia zdarzyła się naprawdę, być może zdarzyć się mogła, nie jest jednak tajemnicą, że Eastwood kolejny raz chce swoim filmem przetrzeć oczy Amerykanom. W życie Walta nieustannie wkrada się entropia, gdzie mężczyzna o stalowych przekonaniach, jest zmuszony do zmiany i innego sposobu patrzenia na otaczającą go rzeczywistość. Walt, żyje w świecie nieustannie zmieniającym się, i on sam musi ulec wielkiej metamorfozie. Postać, którą zagrał Eastwood, można by rzec, że jest szyta na miarę, w roli zgorzkniałego weterana, patrzącego na japońskie marki samochodów ze spowitym nienawiścią wzrokiem, karmiąc się suchymi stekami i wysokoprocentowym trunkiem - to kreacja, która idealnie przyległa Clintowi. Świadczy to o samej grze aktorskiej, która jest wręcz mistrzowska. Chociaż błyskotliwe dialogi i masa niepretensjonalnych przekleństw, i dowcipach o żydach i murzynach, sprawiały, że jako odbiorca czułem się, że oglądam dobrą komedie, a twarz Clinta posłużyła jako część parodii na temat obyczajowego życia przeciętnych zajadaczy steków. Może nic, nie było by w tym wszystkim dziwnego, gdyby nie specyficzny sposób prowadzenia akcji, która uwidacznia się w poszczególnych scenach, uświadamiając widza, że finał będzie gorzki, ciężki, trudny i wywrze ogólne spojrzenie na film oraz sam odbiór dzieła. Może ma nawet charakter symboliczny.

Kreacja Clinta sprawia, że trudno obdarzyć Walta Kowalskiego sympatią i entuzjazmem. Widok sponiewieranego ogródka sąsiadów sprawia, że krew w nim wrze jak w wielkim, komunistycznym garnku grzybowa. Historia ociera się sferę bliższą niż początkowo się wydaje. W miasteczku pełnych imigrantów i latynoskich gangów skłania staruszka do wysuwania negatywnych odczuć na temat autodestrukcji a nawet nadmiernej globalizacji świata. Wydawać by się mogło, że mając w swoim domostwie rodzinę imigrantów, cała sytuacja mogła posłużyć by jako jedno wielkie rozgrzeszenie. Pomimo iż wspominanie dawnych chwil, jaki to świat był inny, porównywalny jest do upadku z krawężnika na asfalt - zupełnie niepotrzebne, byle by czymś upchać wersje dialogowe pomiędzy aktorami, stanowiący łatwy import z innych dzieł o podobnej konserwatywności. W tej sferze lepsze są już nacjonalistyczne kawały.

Gran Torino jest jednym z tych filmów, które ciężko poddać jakimkolwiek innym zabiegom refleksyjnym. To dzieło, które można odebrać tylko w jeden sposób, bo górna narzucona konwencja i motyw wielkiej metamorfozy mogłaby ubliżyć film jako jedne z tych nudnych, i mało ważnych, jak wypowiedzi ministra Rostowskiego. Ale sam fakt, że uderza w problem każdego Amerykanina i po części samych nas, a koniec końców krytykując sposób patrzenia przez lunetę zwaną "stereotyp", jawi się w moich oczach jako film dobry, lecz liczyłem na bardziej zwiększoną dawkę dramaturgii i stąd mój lekki niedosyt w ogólnym rozrachunku. I może gdyby nie ksiądz pojawiający się na ekranie, którego mamy ochotę sami wywalić i mało przekonujące przesłanki na temat współczesnej młodzieży - czasem nawet niezręczne i do bólu nudne, jak wizyta w szpitalu. A jednak zobaczyć wypada.

OCENA: 7.0

Od zmierzchu do świtu (1996) [Recenzja]



Tytuł: Od zmierchu do świtu / From Dusk till Dawn
Reżyseria: Robert Rodriguez
Scenariusz:Quentin Tarantino
Gatunek: Horror, akcja


Wampiry i świry

Co może powstać z połączenia pomysłu Tarantina z realizacją Rodrigueza? Efekty wcześniej już widzieliśmy (Desperados), lecz tym razem panowie całkowicie pojechali po bandzie, serwując nam coś co na stałe zapisało się w grzecznościowym nurcie, o amerykańskich dewastacjach. Ciesze się, że wyszło wydanie dvd, bo dzisiaj owe dzieło wspomniane byłoby przez dzisiejszych trzydziestoparolatków, a ja miałem okazje po kilku latach sobie odświeżyć tą perełkę, na miarę kultowego "Evil Dead".

Dwaj kryminaliści po napadzie na bank uciekają od Stanów zjednoczonych do Meksyku. Po drodze biorą kilku zakładników, byłego pastora i jego rodzinę. Zatrzymują się w barze, który pod odsłoną nocy skrywa pewną mroczną tajemnicę. Jedno jest pewne, do obrony przeciwko krwiożerczym wampirom nie wystarczy krzyż i woda święcona.

Macie racje, nic odkrywczego. Fabuła cienka jak zupka z paczki, ale co się innego spodziewać? Jakiegoś przesłania, zaskakującego zakończenia? Nic z tych rzeczy! Przede wszystkim kiczu, który symuluje kino klasy b, a więc będzie kiczowato w każdym znaczeniu tego słowa, przynajmniej w drugiej połowie filmu. W odpowiednich rękach kicz może przerodzić się w geniusz, i tak jest w tym przypadku, przecież nie od dziś wiadomo, że Tarantino potrafi po mistrzowsku operować owym nurtem. Dlatego zamiast gładkich wampirków, które nie chcą pożreć swojej ofiarę i wysysać krew, wolą z nią pójść do łóżka. Tutaj pojęcie wampir to postać z krwi i kości, sięgająca do korzeni kultowych horrorów.

Będzie ciekawie i poleje się krew, a obsada ponowie zaskoczy. Główny bohater to cyniczny George Clooney, który nie stroni od żonglowania sarkazmami, a jego cyniczne spojrzenie, sprawi, że jego braciszek, który zazwyczaj mało ma do powiedzenia, bo woli gwałcić kobiety, momentalnie przestanie świrować. Tarantino nie zagrał na miarę swoich sił, ale złota Malina dla niego to lekka przesada. Widać, że Amerykańska Biblioteka Kongresowa, chciała koniecznie wpisać go do rubryki z najgorszymi aktorami, kto wie może rola zmutowanego gwałciciela, ze sterczącym zgniłym fiutem na wierzchu w "Planet Terror", to zemsta za uraczenie go tą antynagrodą?
Znajdzie się miejsce także dla Tona Saviniego, i jego niezwykłych żelaznych majtkach. Niezwykłych, bo minigun symulujący jego genitalia, gotowe do odstrzelenia komuś łba, to kolejny po strzelającej gitarze wynalazek Rodrigueza. Zapomniałbym jeszcze o jego pupilku Danym Trejo. Tym razem nie rzuca nożami na ledwo i prawo, tylko lata od jednego końca sali barowej do drugiego, w jaki celu? Przekonacie się sami.

Stawiam kufel włosów z pod mojej pachy, że przy owym filmie ani razu nie zakradnie się nuda. Będzie się działo, a wielka masakra w barze, to sceny na miarę kultowego Evil Dead. Jak na kicz przystało, nasi bohaterowie stoczą walki z różnymi mutacjami wampirów. Tym razem głównym bossem do pokonania, nie będzie sam Tarantino, tylko... zresztą sami zobaczycie. Celowe odniesienia do kultowych horrorów mi.n do twórczości Carpentena, nie jednemu przyprawią o szeroki banan na facjacie.

Cóż mogę więcej napisać? To jeden z pierwszym filmów Rodrigueza i Tarantina, który stał się ich symbolem rozpoznawczym i odtworzył dalszą drogę do operowania kiczowatymi pomysłami. Czego się spodziewać? Przede wszystkim niezłej masakry i niekonwencjonalnego stylu kręcenia tych dwóch panów. To już klasyka, którą warto zobaczyć. Jeśli kochasz kino klasy b, a dzisiaj twórczość Tarantina jest twoich wybawieniem do amerykańskiego bełkotu to owe filmidło jest propozycją dla ciebie obowiązkową. Reszta niech obejdzie się ze smakiem, byle do świtu.

OCENA: 9.0

Rytuał (2011) [Recenzja]


Tytuł: Rytuał / Rite, The (2011)
Reżyseria: Mikael Hatsfrom
Scenariusz: Michael Petroni
Gatunek: Horror


Jak Hannibal Lecter został egzorcystą

Czy łatwo pisać o filmach? Pewnie, że tak! Najpierw wstęp, opatrujesz go anegdotą, bądź niechlubnym żarcikiem - tak na rozgrzanie. Potem już samo jakoś idzie - opis fabuły, trochę przy nudzisz o bohaterach, ponarzekasz na to i owo, by na finiszu przywalić cięty komentarz. Jeszcze tylko ocena końcowa i zrobione. Teraz pozostaje Ci tylko nadzieja, że ktoś w ogóle przeczyta Twoje wypociny, a na horyzoncie czeka kolejny film. I tak w kółko. Czy to zima, czy lato. Czy to deszcz czy słońce. Czy nawet przed sylwestrem, kiedy chwiejnym krokiem ksiądz chodzi po kolędzie. Aż do momentu, gdy w Twojej nędznej karierze pojawi się film, o którym ciężko napisać wyczerpującą recenzje. I co teraz? Zbierasz baty. I to od samego Szatana i całego zła czającego się w sieci. Gdzie mój krucyfiks!?


I taki jest horror MIkaela Hafstroma o dźwięcznej nazwie 'Rytuał' w którym Walijski znany aktor Anthony Hopkins posłużył jako facjata cenionego egzorcysty, któremu odprawianie rytuałów jest na porządku dziennym, jak szkolna orgia wśród gimnazjalistów. Czy tam księży. Nic bardziej mylnego, bowiem fabularnie i tak kręcimy się wokół młodego przedsiębiorcy pogrzebowego Michaela Kovaka, który zaczyna zastanawiać się nad sensem życia. Nie mając większego wyboru, postanawia wstąpić do seminarium. Lepsze to niż zimni koledzy w domowym prosektorium. Jeszcze ostatni piwko z kumplem, przy okazji można przelecieć barmankę na koszt firmy zanim mu obetną wacka i zacznie odprawiać msze w małym miasteczku gdzie pozostaną mu już tylko... dzieci. Jednak wszystko nie idzie po myśli Michaella. Jak sam twierdzi, jest wątpiący ,do końca nie wie w co wierzy. Jego przełożony przenosi go do Rzymu, w celu rekrutacji młodzieniaszka do egzorcystów. Tam poznaje Ojca Lucasa. Staruszek zapoznaje go z mroczną stroną wiary.

"Rytuał" Cierpi na wszystkie przypadłości zmęczonego materiału. Moda na opętania i demony w kinie grozy jest bardzo zauważalna i nie trudno o odtwórczość. Prawie każdy reklamuje się jako historyjka, która w rzeczywistości miała miejsce. To u widza potęguje strach, bo w ostateczności miał świadomość, że takie rzeczy działy się naprawdę. "Rytuał" Jednak stawia na osobiste relacja między bohaterem a kryzysem wiary. MIchael wypatruje odpowiedzi przez całe życie, szukając jednocześnie okazji by pochwalić się swoim cynizmem i sceptyczną wiedzą. Sam nie wie czego chce, a odprawiane egzorcyzmy z Ojcem Lucasem mają mu częściowo przywrócić w wiarę w Boga. I o ile pokrętne wijące się z bólu ciała nie są już morze tak urokliwe jak praca z zimnymi koleszkami w przedsiębiorstwie pogrzebowym, Main Hereos przez cały tok akcji narzucony przez Hafstroma zastanawia się nad wybraną drogą i podjęta decyzją. W efekcie odprawiane rytuały okażą się jedyną drogą do Tego Jedynego.. Pytanie tylko, ileż można karmić widza filozoficznymi przesłankami na temat życia i śmierci?

FIlmidło na tle swojej gatunkowości w zakresie Szatan i Okultyzm broni się całkiem nieźle. Opętana ciężarna nastolatka czy pogryziony przez demona chłopiec, nieźle wpisują się w taką kawalerie do której należą m.in nienaturalnie wykręcona Emily Rose czy słynna Regan z Egzorcysty (1973). W Szrankach można wstawiać śmiało Anthonego Hopkinsa, który po dziś dzień straszy spojrzeniem niezmienionym z Hannibala czy Milczenia Owiec. Reszta wydaje się mało wiarygodna, bo latające krucyfiksy, omamy, głosy z zaświatów, odwrócone gałki oczne, uginające się ciała pod ciężarem Szatana - to wszystko już gdzieś widzieliśmy. Sam reżyser gdzie nie gdzie próbuje jeszcze operować oryginalnością ale wychodzi mu to marnie, tak jak suchary Karola Strassburgera. Lwią część filmu stanowi jedno, wielkie osobiste przesłaniu płynące z duchowieństwa. W tym temacie aż prosi się o powiew świeżej bryzy.

O ścieżce dźwiękowej nie ma co bardzo psioczyć. Jest typowa na filmy z tej gatunkowości i jakoś nie jest swoistą wisienką na trocie. Gra aktorska to już inna para kaloszy. Hopkins znów pokazuje, ze może wcielić się w każdego, a Colin O'Donghue w swojej debiutanckiej roli, daleko nie odstaje od ekranowego weterana. Wszystko całkiem klarownie spięte fabularnie, tylko ciut za dużo filozofii a za mało oryginalnego podejścia do tematu. Tego zdecydowanie zabrakło. Postawione przez Hasfstroma zakończenie ciężko nawet do siebie w jakikolwiek sposób odnieść. Wątle zakończenie historii wydaje się przesycone nicością i brakiem swoistego apetycznego kęsa, co podnosi mój niedosyt. Zwłaszcza, że splecione wątki o kryzysie wiary miały przynieść odwrotny efekt, niż ten bezpłciowy, który widnieje na ostatniej stronie scenariusza. Początkowy cytat Jana Pawła II był już bardziej rajcowny.

I właśnie "Rytuałowi" miałem problem z wystawienie końcowego werdyktu. Z jednej strony kryzys wiary na tle filmu o egzorcystach i wysokiej jakości gra aktorska, skłania mnie ku ocenie 7, jednakże mało oryginalne rozwiązania i lekkie zmęczenie materiału gdzie po macoszemu wkrada się rutyna, film jawi się świetle oceny 6. Dokonam jednak rozgrzeszenia, i w ostateczności wystawie 6.5. Nie podoba się? To przyjdź do mnie na spowiedź. Tym razem oszczędzę Ci kazania na temat nowoczesnego kina. Tylko wino przynieść, jak na księży przystało. Koniecznie.

OCENA: 6.5

sobota, 20 kwietnia 2013

Sinister (2012) [Recenzja]


Tytuł: Sinister
Reżyseria: Scott Derricson
Scenariusz: C. Robert Cargrill, Scott Derrickson
Gatunek: Horror


Home Movies



Potrafiłbyś wymienić co najmniej 10 horrorów (obecnej dekady) z amerykańskiego pochodzenia, które znacznie wpłynęły na rozwój kina nastrojowego i są horrorami z krwi i kości, które sprawią, że podczas oglądania w ciszy i w mroku, puścisz bakcyla ze strachu? Nie wiele ich prawda? Większość to remaki, survivale, albo slahery, które udają, że nadchodzą czasy ich "drugiego życia", a tak naprawdę swoje 5 minut na scenie skończyło się już w latach 90-tych, a dzisiaj będą je wspominać tylko z nostalgią trzydziestoparolatkowie, którzy swoje preferencje filmowe odcisnęli sobie na kształtującym się kiczu i niepoprawnie chorej groteskowej koncepcji.

Uwierzcie mi "Sinister" nie zalicza się do pseudo horrorów, w których to Mila Jovovich, odpiera coraz to większą liczbę umarlaków, dzierżąc w dłoniach dwa miniguny, na tle tępego scenariusza, którego wymawianie niektórych kwestii dialogowych przychodzi jej z trudem, bo ciągle ma wrażenie, że kiedyś już coś podobnego mówiła. To nie jest horror wyjęty wprost z zakrwawionego akademika, w którym jakiś psychopatyczny morderca o plastikowej masce urządził sobie rzeź z niewinnych nastolatkach, przy oparach krwi, która tryska bardziej niż szampany kierowców formuły 1. "Sinister" w telegraficznym w skrócie to horror z prawdziwego zdarzenia, którego brakowało nam na dzisiejszym rynku. Jeśli powyższe filmy podczas oglądania służyły ci tylko po to by się napruć, bo fabuła jest cienka jak zubka z paczki, a narzekasz na schematyczność gdy widzisz jak jakiś blond studenciak po raz kolejny w taki sam sposób zostaje zadźgany nożem, to "Sinister" od dzisiaj będzie twoim wybawieniem.

Ellison Oswalt jest znanym pisarzem powieści sensacyjnych. Po raz kolejny wraz z rodziną wprowadza się do domu, w którym nie opodal doszło do makabrycznej zbrodni. Przeglądając strych, natyka się na pudełko z nagraniami wideo. Podczas oglądania, stwierdza, że bezlitosne masowe egzekucje coś łączy i niektóre zostały wykonane w jego mieszkaniu. Postanawia rozwikłać zagadkę, "taśm śmierci" na własną rękę. Nie będzie to jednak zbyt proste. Zło czai się w każdym zakamarku ludzkiej psychiki...

Scott Derrickson (reżyser filmu), maczał w palce przy "Egzorcyzmach Emilly Rose", które są uważane za jedną z lepszych horrorów współczesnego kina. Gość ma doświadczenie, trzeba przyznać, że groza wkrada się w jego filmach, jak ksiądz po kolędzie do katolickich rodzin. O ile Egzorcyzmy przerażały autentycznością i historią, to na planie filmowym "Sinister" oparł się całkowicie o sferę paranormalną. Gdzieś w tle pachnie motywami King'a i mało miasteczkowym klimatem. Ale to przecież bez znaczenia, historia, która zostaje nam podana na talerzu nie przypomina wczorajszego schabowego zjedzonego na obiadek. To znacznie coś orientalnego, i cholernie wciągającego. Sami na początku nie wiele wiemy z tej historyjki, ale sposób w jaki prowadzona jest fabuła, sprawia, że nie uciekniemy tak prędko od monitora, no chyba, że nas coś przestraszy, a oto wcale nie trudno przy coraz bardziej narastające grozie.

Klimat i groza, aż wylewa się ekranu. Derrickson po raz kolejny postawił na mroczną scenografię, w której nie zaznamy tak prędko blasku wschodzącego słońca. Jest ciemno, a czarki na plecach pojawiają nam się, kiedy w tle usłyszmy po raz kolejny tą sama ścieżkę dźwiękową, która jest klimatyczna i pomaga w utrzymaniu panującej grozy, ale nie sprawi byśmy się nią zanadto podniecali, i po seansie z wywiniętym jęzorem odsłuchali całego soundtracku.

Można rzecz, że film jest idealny (poza idiotycznymi wstawkami z pewną facjatą i chwytami oklepanymi już podczas rewolucji Romery). Lecz nie ma głupich zachowań bohaterów, kiedy w momencie zagrożenia rzucają się pod piłę mechaniczną, tylko po to by ujrzeć swoje rozprute flaki pod drugiej stronie. Gra aktorska jest dobra, choć bachory lekko irytują. Wszytko i tak zostanie zwieńczone w zakończeniu, które mnie osobiście nie zadziwiło, ale do przewidywalnych także się nie zalicza. Mogło być ciekawiej, ale jest dobrze. Trudno wymyślić dzisiaj coś bardziej oryginalniejszego. W ogólnym rozrachunku film nadrabia fabułą, której odkrywanie przyprawia o czary na plecach.


Trudno uwierzyć, że przy kolejnej burgerlandowym straszydełku nie zaczepi cię właściciel stacji benzynowej z oszpecon facjatą, o którego zapytasz o drogę, a gdy odjedziesz szyderczo się uśmiechnie planując krwawą krucjatę na ciebie i twoich tępych przyjaciół. Egzorcyzmy i wszelaki historie, na które twój ksiądz odmawia paciorek gdy widzi scenę opętania, także ci się znudziły? "Sinister" to połączenie najlepszych motywów kina nastrojowego z nutką klimatu King'a. To jeden z tych horrorów, na których niektórzy puszczą bakcyla podczas jump scenek, a inny podrapią się po genitaliach twierdząc jednoznacznie, że gość stojący za kamerą wykonał niezła robotę, której brakowało nam po miedzy "Blair Witch Project", a "Paranormal Activity". Rewolucji się nie spodziewajcie, a szukanie znanych schematów z innych dobrych nastrojowych filmidełek, zostawcie sobie na deser. Jestem ciekaw ilu z Was znajdzie choć pięć. Ja dostrzegłem dwa, wiec jest nieźle, prawda?


OCENA: 8.0