Wyszukiwarka

sobota, 20 kwietnia 2013

Sinister (2012) [Recenzja]


Tytuł: Sinister
Reżyseria: Scott Derricson
Scenariusz: C. Robert Cargrill, Scott Derrickson
Gatunek: Horror


Home Movies



Potrafiłbyś wymienić co najmniej 10 horrorów (obecnej dekady) z amerykańskiego pochodzenia, które znacznie wpłynęły na rozwój kina nastrojowego i są horrorami z krwi i kości, które sprawią, że podczas oglądania w ciszy i w mroku, puścisz bakcyla ze strachu? Nie wiele ich prawda? Większość to remaki, survivale, albo slahery, które udają, że nadchodzą czasy ich "drugiego życia", a tak naprawdę swoje 5 minut na scenie skończyło się już w latach 90-tych, a dzisiaj będą je wspominać tylko z nostalgią trzydziestoparolatkowie, którzy swoje preferencje filmowe odcisnęli sobie na kształtującym się kiczu i niepoprawnie chorej groteskowej koncepcji.

Uwierzcie mi "Sinister" nie zalicza się do pseudo horrorów, w których to Mila Jovovich, odpiera coraz to większą liczbę umarlaków, dzierżąc w dłoniach dwa miniguny, na tle tępego scenariusza, którego wymawianie niektórych kwestii dialogowych przychodzi jej z trudem, bo ciągle ma wrażenie, że kiedyś już coś podobnego mówiła. To nie jest horror wyjęty wprost z zakrwawionego akademika, w którym jakiś psychopatyczny morderca o plastikowej masce urządził sobie rzeź z niewinnych nastolatkach, przy oparach krwi, która tryska bardziej niż szampany kierowców formuły 1. "Sinister" w telegraficznym w skrócie to horror z prawdziwego zdarzenia, którego brakowało nam na dzisiejszym rynku. Jeśli powyższe filmy podczas oglądania służyły ci tylko po to by się napruć, bo fabuła jest cienka jak zubka z paczki, a narzekasz na schematyczność gdy widzisz jak jakiś blond studenciak po raz kolejny w taki sam sposób zostaje zadźgany nożem, to "Sinister" od dzisiaj będzie twoim wybawieniem.

Ellison Oswalt jest znanym pisarzem powieści sensacyjnych. Po raz kolejny wraz z rodziną wprowadza się do domu, w którym nie opodal doszło do makabrycznej zbrodni. Przeglądając strych, natyka się na pudełko z nagraniami wideo. Podczas oglądania, stwierdza, że bezlitosne masowe egzekucje coś łączy i niektóre zostały wykonane w jego mieszkaniu. Postanawia rozwikłać zagadkę, "taśm śmierci" na własną rękę. Nie będzie to jednak zbyt proste. Zło czai się w każdym zakamarku ludzkiej psychiki...

Scott Derrickson (reżyser filmu), maczał w palce przy "Egzorcyzmach Emilly Rose", które są uważane za jedną z lepszych horrorów współczesnego kina. Gość ma doświadczenie, trzeba przyznać, że groza wkrada się w jego filmach, jak ksiądz po kolędzie do katolickich rodzin. O ile Egzorcyzmy przerażały autentycznością i historią, to na planie filmowym "Sinister" oparł się całkowicie o sferę paranormalną. Gdzieś w tle pachnie motywami King'a i mało miasteczkowym klimatem. Ale to przecież bez znaczenia, historia, która zostaje nam podana na talerzu nie przypomina wczorajszego schabowego zjedzonego na obiadek. To znacznie coś orientalnego, i cholernie wciągającego. Sami na początku nie wiele wiemy z tej historyjki, ale sposób w jaki prowadzona jest fabuła, sprawia, że nie uciekniemy tak prędko od monitora, no chyba, że nas coś przestraszy, a oto wcale nie trudno przy coraz bardziej narastające grozie.

Klimat i groza, aż wylewa się ekranu. Derrickson po raz kolejny postawił na mroczną scenografię, w której nie zaznamy tak prędko blasku wschodzącego słońca. Jest ciemno, a czarki na plecach pojawiają nam się, kiedy w tle usłyszmy po raz kolejny tą sama ścieżkę dźwiękową, która jest klimatyczna i pomaga w utrzymaniu panującej grozy, ale nie sprawi byśmy się nią zanadto podniecali, i po seansie z wywiniętym jęzorem odsłuchali całego soundtracku.

Można rzecz, że film jest idealny (poza idiotycznymi wstawkami z pewną facjatą i chwytami oklepanymi już podczas rewolucji Romery). Lecz nie ma głupich zachowań bohaterów, kiedy w momencie zagrożenia rzucają się pod piłę mechaniczną, tylko po to by ujrzeć swoje rozprute flaki pod drugiej stronie. Gra aktorska jest dobra, choć bachory lekko irytują. Wszytko i tak zostanie zwieńczone w zakończeniu, które mnie osobiście nie zadziwiło, ale do przewidywalnych także się nie zalicza. Mogło być ciekawiej, ale jest dobrze. Trudno wymyślić dzisiaj coś bardziej oryginalniejszego. W ogólnym rozrachunku film nadrabia fabułą, której odkrywanie przyprawia o czary na plecach.


Trudno uwierzyć, że przy kolejnej burgerlandowym straszydełku nie zaczepi cię właściciel stacji benzynowej z oszpecon facjatą, o którego zapytasz o drogę, a gdy odjedziesz szyderczo się uśmiechnie planując krwawą krucjatę na ciebie i twoich tępych przyjaciół. Egzorcyzmy i wszelaki historie, na które twój ksiądz odmawia paciorek gdy widzi scenę opętania, także ci się znudziły? "Sinister" to połączenie najlepszych motywów kina nastrojowego z nutką klimatu King'a. To jeden z tych horrorów, na których niektórzy puszczą bakcyla podczas jump scenek, a inny podrapią się po genitaliach twierdząc jednoznacznie, że gość stojący za kamerą wykonał niezła robotę, której brakowało nam po miedzy "Blair Witch Project", a "Paranormal Activity". Rewolucji się nie spodziewajcie, a szukanie znanych schematów z innych dobrych nastrojowych filmidełek, zostawcie sobie na deser. Jestem ciekaw ilu z Was znajdzie choć pięć. Ja dostrzegłem dwa, wiec jest nieźle, prawda?


OCENA: 8.0

Z innej Beczki: Bękarty Wojny (2009)[Recenzja]


Tytuł: Bękary Wojny / Inglourious Basterds
Reżyseria: Quentin Tarantino, Eli Roth
Scenariusz: Quentin Tarantino
Gatunek: Wojenny


Dobry szkop to martwy szkop


Tarantino to albo kpiarz, albo filmowy zbrodniarz. Jego nietypowy styl reżyserki z jednej strony po części jest pastiżem, po drugiej stronie swego rodzaju kinem nietuzinkowym. Swoją pokrętną wizją dzieciaka z wypożyczalni filmów VHS, mógłby zarazić nie jednego filmowca. Ale poco? Skoro reszta woli spijać śmietankę, tworząc komercyjne zlepki jedynie dobrych pomysłów. Gdy jednak pojawia się nowy film Quentina, jest to nie tylko dobra gwarancja jakości z wysokiej półki gdy mamy akurat ochotę się sponiewierać, ale także swoistego rodzaju bariera, która może przekroczyć tylko Tarantino. W telegraficznym skrócie: Udało mi się w końcu położyć łapska na jednej z najbardziej rozpoznawalnych dzieł Tarantino "Bękarty wojny". Choć tematyka wojenna średnio mnie interesuje, to Tarantino przygotował niezła papkę, którą łyknąłem na sucho. Mózg rozpryśnięty na ścianie jednego z żołnierzy Gestapho, zawsze jest bardziej rajcowny niż sentymentalne przesłanki na temat wojny i okrucieństwa, które i tak dotkliwie nadgryzł ząb czasu. Jeśli brzmi to dla Ciebie jako bełkot, pożegnaj się z oryginalnym kinem. No chyba, ze jesteś Żydem.

Akcja Bękartów wojny początkowo rzuca nas do okupowanej Francji. Shosanna cudem przeżyła egzekucje swojej rodziny, z rąk nazistowksiego pułkownika Hansa . Udaje się jej jednak uciec. Dociera do Paryża gdzie przyjmuje nową tożsamość, jako właścicielka i operatorka małego kina. W tym samym czasie, pułkownik Aldo Raine rekrutuje drużynę bezwzględnych żydowskich żołnierzy, którzy mają za zadanie potępić nazistów. Przyjmują nazwę "Bękarty Wojny" stając się sławni na tle III Rzeszy. Razem z aktorką Bridget von Hammersmark, która pracuje dla aliantów, planują zamach na kluczowych reprezentantów III Rzeszy. Wkrótce losy wszystkich skumulują się w niewielkim kinie, gdzie także Shosanna planuje swój odwet.


Całość brzmi może literacko, ale nie martwcie się, fabuła nie jest skomplikowana. Bynajmniej nie tak jak filmy Woodiego Allena. Tarantino w subiektywny jak zawsze sposób, podziela film na rozdziały, tworząc specyficzną aurę narracji, która jak zawsze stanowi ukłon w stronę starej szkoły. Dla fanów, to zbędna rekomendacja, bo po Tarantino można się spodziewać praktycznie niemal wszystkiego. Błyskotliwe dialogi, niespodziewane obroty akcji i żonglerka stereotypami na temat II wojny światowej - wygląda to świetnie, bo albo zapłaczesz, że film lekko odstaje od z góry nałożonej konwencji kina wojennego, albo zaczniesz szaleńczo chichotać na widok mierzonego w jądra pistoletu wojennego o typowo niemieckiej posturze, albo zaczniesz skakać z zachwytu na widok tak bardzo oryginalnego przedstawienia historii, że to niemal niemożliwe, albo po prostu jesteś Żydem, którego bardziej rajcuje obraz obleganej kiczem sceny rozczłonkowania karabinem maszynowym nazistowskich ss niż heteroseksualistę wszystkie filmy Woodiego Allena. No chyba, że od lat kochasz filmy Tarantino i zbędna rekomendacja wydaje Ci się zbędna i wymęczona. Tak jak ta recenzja.


O kunszcie wysokoprocentowego aktorstwa z najwyższej półki niema co się za bardzo rozpisywać. Same nazwiska promujące dzieło robią wrażenie. A na samą myśl, że w jednym film spotykają się jednocześnie Brad Pitt, Christoph Waltz, Michael Fassbender, Daiane Kruger i Till Schewgier u niejednego wywołają palipitacje serca, a dla drugiego będzie to swojego rodzaju fetyszyzm, gdzie gwiazdy wielkiego formatu spotykają się by nakopać nazistom w pełnej intryg opowiastce, którą serwuje mistrz kiczu. Albo mokry sen, albo wyśrubowana co do milimetra wizja Tarantino, która na tle mściwej panny młodej wypada na równi. Film, praktycznie niema wad, stanowiąc nie lada rozrywkę, którą ogląda się przypieczętowany do ekranu, jednak jak by ktoś natarczywie szukał, i tak były by to małe rysy na o szlifowanym i lśniącym diamencie. Więc po cholerę szukać tutaj wad? No chyba, że jesteś Niemcem.

Segment scenograficzny wypada filmie przyzwoicie, tak samo jak kostiumy i idealnie dobrane gadżety. Obraz w ogólnym rozrachunku jednocześnie może stanowić wariacje na temat innych, wysoko budżetowych przedsięwzięć. Ogólno eksplorowane pojęcie zemsty przez Tarantino wygląda w filmie zabójczo, zważywszy na fakt, iż realia w którym umieścił swój film Tarantino, idealnie do siebie pasują w świecie intryg, fałszerstw i szpiegostwa. Najnowsza obrana konwencja wojny secesyjnej i niewolnictwa wydawała się być tylko kwestią czasu, by wymajstrować zemstę w syntezie kiczu. Oczywiście.


Ktoś kiedyś powiedział, że Tarantino jest za dobry by otrzymać Oskara. Może i lepiej, bo w ostateczności statuetka powędrowała (zasłużenie) do Waltza. Ale nie łudźmy się. Tarantino tworzy nowe pojęcie kina niezależnego, i pomimo że Bękarty Wojny równie dobrze można promować samą obsadą, ten film i tak jest rewelacyjny dobry, stanowiąc jednocześnie małą pogardę dla innych reżyserów, którzy promują swoje dzieła znanymi nazwiskami. Tarantino ma talent do obsady, ale nie tylko do obsady. I nawet odrobinę trochę ociera się o komercje, ale może i to nawet dobrze, że ktoś usłyszał historie żydka rozłupującego kijem bejsbolowym czaszki nazistów. Ja chyba resztę dnia spędzę w pobliskim pubie, zamawiając trzy Szkockie. Ale nie zamierzam spoglądać pod stół. No chyba, że byłbym Żydem.

OCENA: 9.0

Sąsiad spod trzynastki (2005) [Recenzja]


Tytuł: Sąsiad spod trzynastki / Rinjin 13-gô
Reżyseria: Jake West
Scenariusz: Dan Schaffer
Gatunek: Horror, Thriller


Sąsiedzi z piekła rodem


Na czym polega problem internetu? Na tym, że czasem nie chcesz, a musisz. Nie chcesz kliknąć w link, ale musisz. To miejsce pojętej informacji na temat czegokolwiek. Jednak problem polega na tym, że jeśli chcąc zareklamować swoje dzieło nie zahaczasz o sieć, to tak naprawdę nic nie osiągniesz w tym celu. Natychmiastowy dostęp do informacji utrwala w odbiorcach kultury w przekonanie, że nasza przychylność skończyła się w latach 90-tych. Taka bolączka dotknęła właśnie przeze mnie recenzowanego tytułu. Tak mało znanego na zachodzie i na starym kontynencie, bo marketingowe wyrzutki zarabiające na banerach reklamowych, to dla reżysera nietaktowna droga. Wystarczyło mu, że sam Takaschi Miike, zagra epizodyczne oblicze głównego bohatera. Efekt? Już znacie.

Yasuo Inoue, pierwszy raz słyszycie? Ja także! Bowiem koleś nie mający żadnego doświadczenia w karierze reżysera postanowił nakręcić film, który stanie się jego debiutem i otworzy drogę do kariery, jest to dzisiaj tak potrzebne, biorąc pod uwagę przychylności coraz bardziej kurczącego się rynku pracy. Jednak "Sąsiad spod trzynastki" stał się także jego ostatnim filmem, i biorąc pod uwagę jego zaangażowanie się w temat, muszę rzec, że postura zasiadająca na krzesełku reżysera wypadła solidnie. I szkoda, że gościu traktuje to bardziej jako hobby niż sposób na życie. Kto wie, może dzisiaj byśmy jarali się jego wodotryskami na ekranie jako prawa ręka Miikiego?

Juzo, to młody i spokojny chłopak, który zamieszkuje klaustrofobiczne mieszkanie pod numerem 13, Za dnia jako robotnik w fabryce, o zmierzchu jako zboczony psychopatyczny zabójca. Pewnego dnia, Juzo zyskuje nowych sąsiadów, którzy wprowadzają się dokładnie nad jego mieszkaniem. Gdy dowiaduje się, że nad nim zamieszkał gangster Akai, który był jego największym koszmarem dziecięcych lat, postanawia wyrównać rachunki. 


Jeśli myślicie, że będzie to typowa zemsta, typu "jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie", to możecie sobie pogratulować naiwności. Film to dość mocne nawiązanie do kultowej mangi "Santa Inoue" z pogranicza horroru i thrilleru. Psychodeliczny klimat, i drugie alter ego, głównego main herosa dają osobie znać, że mamy do czynienia z mroczną odpowiedzią na kultowego "Oldboya". O tyle mroczną, co przyprawioną o mocne i krwawe sceny jakie dobrze znamy z twórczości Takashiego Miike. Jedna takiej jatki jak w przypadku "Ichi'ego the Killera" się nie spodziewajcie. Mimo, iż film nie ma wiele wspólnego z horroru, to japoński debiutant postawił na klaustrofobiczny klimat, i trzymające w napięciu sceny, przedłużone o milczenie bohaterów i wolne przybliżenia kamery, tak by usprawnić nas w przekonaniu, że za chwile czyjaś tkanka przylepi się do ściany w oparach czerwonych wodotrysków.

Inoue pokusił się, aby Mike zagrał jako drugie oblicze głównego bohatera, ze spaloną twarzą i błękitnym okiem, rzecz jasna. Trudno przypisać gościowi normalną rolę, biorąc jego genialną ideę na zarzynanie kolejnych żółtków w filmach. Oprócz tego, że Japończyk pomagał w realizacji filmu, mało doświadczonemu reżyserowi, to stał się także jego banerem reklamującym się po całej powierzchni wschodniej naszej planety. O ile jego gra aktorska przemawia nam jako diabelskie spojrzenie na materiał deficytowy jakim jest zemsta, to wątki psychologiczne z udziałem dwóch przeplatanych się ze sobą osobowości, sprawiły ekipie filmowej dodatkowe pole manewru. W efekcie zyskujemy niezłe zakończenie, po którym trzeba się solidnie podrapać po odbycie by zaczaić o co chodziło reżyserowi. Ja nie miałem z tym problemu, dlatego śmiem twierdzić, że ostatnie minuty filmu dają się nieźle poryć w bani.


"Sąsiad spod trzynastki" to dorosłe kino dla fanów twórczości Takashiego Miike i porytych wątków

wplecionych w papiery scenariusza. To czysta nie zobowiązująca rozrywka. Zależy kto, co rozumie pod tym pojęciem. Jeśli jęk zaszlachtowanego małym nożykiem gangstera jest dla twoich uszów miodem, a widok wypatroszonych flaków ma dla ciebie większe walory poznawcze niż wszystkie filmy o upośledzonej, zalanej amerykańskim bełkotem zemście, to "Sąsiada spod trzynastki" obejrzyj obowiązkowo z wywiniętym jęzorem niczym tysiące Japończyków, dla których białe majtki młodej japonki stanowią obiekt westchnień gadżetowego fetyszyzmu.

Film trzyma się nieźle, lecz dopadła go bolączka dzisiejszej samorealizacji w projekt w internecie. A szkoda, bo zemsta oparta na popularnej mandze była by bardziej rajcowana u nas, niż wszystkie popierdółki o pseudo zemście jakie zalewają nas od strony amerykańskich rewolucjonistów, którzy dawno swoje lata kariery mają już za sobą. Śmiem twierdzić, że obiekcja dorosłego klimatu sprawiła, że sam Quentin Tarantino w niektórych wątkach mógłby się zarumienić, drapiąc się jednocześnie po genitaliach. I czego chcieć więcej od kina masowych wodotrysków? Takashi'ego Miike jako gwałciciela o oszpeconej twarzy tak brzydki jak amerykański zombiak straszący szczeniaków na stacji benzynowej? To ja poproszę sequel!

OCENA: 8.0

Początek i koniec świata według Triera

uwaga: Spoilery!

Świat, przez wielu nazwany okrutnym, wiec dlaczego Bóg tworząc naszą planetę nie pomyślał o konsekwencjach w przyszłości? Tak uważa Lars von Trier. jeden z najbardziej skandalicznych wizjonerów Europy. Reżyser renesansu, który osiągnął sukces tylko dlatego, że w swoich filmach przedstawiał myśl i swój własny światopogląd. Będziemy się skupiać na jego dwóch ostatnich filmach, jakie nakręcił. Mianowicie kontrowersyjnym i bezpośrednim obrazem, który nawiązuje do religii chrześcijańskiej "Antychryst", a także o wielkim przegranym na festiwalu w Canes, "Melancholia". Oba te filmy, według mnie, są poniekąd powiązane. "Antychryst" jest wyznacznikiem początku ludzkości, a "Melancholia" pięknym końcem. Jeśli mieliście problem w odbiorze obu tych filmów, zapraszam do obszernej ściągawki poniżej. Przedstawię wam swoją myśli i analizę tych produkcji, a także wyjaśnię co chciał uczynić Trier kręcąc oba te nietypowe obrazy.

Prolog



"Próbuję napisać scenariusz o erotycznej ewolucji kobiety. To będzie czterogodzinny film porno" - Lars von Trier


Na początku mała wzmianka o samym reżyserze. Jak wyżej wspomniałem jest on jedną z bardziej charakterystycznych osobowości współczesnego kina. Jego filmy są na swój sposób niezwykłe, bo nie manipuluje na lewo i prawo efektami specjalnymi. Potrafi urzec widza swoją niepoprawną myślą, która później zostanie skatowana przez krytyków, ale doceniona wśród inteligentnej klienteli. Po sukcesie "Przełamujących fal" przyszedł czas, by urozmaicić swoje CV o obszerną notkę. Wszak Trier nie przestał kręcić melancholijnych i psychodelicznych klimatów, to tym razem uwzględnił w scenariuszach także poglądy polityczne, religijne. Jego filmy są zagadką dla odbiorców, niektóre z nich ciężko na swój sposób zinterpretować, bo są tylko odzwierciedleniem myśli samego Triera. Duński reżyser nie jest jednak taki głupi, pozostawia nam wiele furtek, symboliki i odniesień, które otaczają nas świat i nawiązują do treści fabularnej, które tylko czekają , aż wyłapie je widz. Niezłe, prawda?

Jego wizja jest niezłą odskocznią od hamburgerowych betonów, które zalewają współczesną kinematografię. On jednak się nie przejmuje, wie, że zawsze jego perełki trafią do odpowiedniej grupy odbiorców. Doceniam takich reżyserów, którzy za kamerą tworzą wielopoziomowe filmy, z nutką zagadki dla odbiorcy. Nie bez powodu jego poglądy nazwano królestwem Larsa. Ostatnie jego dwa filmy "Melancholia" i "Antychryst" potwierdzają tylko tę regułę.



Początek ludzkości (Antychryst)

"Antychryst" jest trudnym w odbiorze filmidłem, ze względu na swoją wielopoziomowość i temat na scenariusz. Symbolika zawarta w filmie oraz przesłanie nie jest jednoznaczna, ale postaram się was trochę "oświecić" w tej kwestii. Gdy bardziej zrozumie się film, podwyższa się jego samoocena.

Zacznijmy od samych bohaterów, którzy podczas uprawiania stosunku seksualnego, nie dostrzegli jak ich dziecko wypada przez okno. W efekcie jego zwłoki lezą na ulicy, gdy dochodzi do orgazmu. Żal i rozpacz otaczają głównych bohaterów, jednak najbardziej dotknęło tą tragedią matkę. Ojciec, jak to na psychiatrę przystało, postanowił wziąć swoją żonę pod swoje skrzydła i rozpocząć terapię, aby pogodziła się ze śmiercią swojego syna. Małżonkowie wyruszają na dalekie odludzie, z dala od miastowego zgiełku i społeczeństwa. Las i stary domek to początek terapii, która ma wyzwolić ją z popadania coraz bardziej w obłęd.


Ta scena, stanowi ucieczkę w psychice bohaterki do "Edenu", aby pokutować za grzech

Trier nie bez powodu, nie udzielił imion bohaterom. Jest kobieta i mężczyzna, małżeństwo, Ona i On (tutaj pojawia się pierwsze odniesienie do religii, Adam i Ewa). Ich zachowanie ulegnie znacznej metamorfozie, kobieta jest pierwiastkiem żeńskim, i bardziej podatna na zło, które doprowadza ją do melancholijnego stanu depresyjnego. Z początku jest żal, potem agresja. Mąż ze wszystkich sił stara się pomóc swojej żonie, jak się później okazuje nie jest to takie proste.

Las jest taką alternatywną wersją Edenu. Natura także w tym filmie gra pierwsze skrzypce. Ciemny, pełen gęstych zarośli, mroczny w nocny, piękny o poranku. Zwierzęta nie są przypadkowe, Lars wyraźnie daje nam znać, że są one odzwierciedleniem uczuć kobiety, która nie potrafi ich okazywać. Pod koniec filmu, gdy sarna, kruk i lis przychodzą do chatki, jako "trzej żebracy", to idealny przykład na to, że zło odebrało namiastkę człowieczeństwa kobiecie i zawładnęło nad nią. Poczucie winy jest takie mocne, że postanawia odciąć swoje wargi sromowe nożycami, postępuje tak, aby seks jej nigdy nie sprawiał już przyjemności. Odkupienie za grzechy, to kolejny ukłon do księgi tysiąclecia.

Kobieta to zło i nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Trier ukazuje ją jako istotę, która nie może w naturalny sposób przejawić swojej agresji. Za wszelka cenę chce pozbyć się męża, obarczając go winą. Gdy przybywają na początku filmu do domku padają słowa, które oskarżają go o to, że nie poświęcał zbyt dużo czasu swojemu dziecku. Ciągle uciekał do swojej pracy, nie spędzając z nim czasu wolnego. Scena z uziemieniem psychiatry wskazuje na to, że kobieta wyładowała ten element agresji na nim. Tak, by nigdy nie uciekał od swoich obowiązków rodzicielskich.


Alternatywna wersja zmartwychwstania

Nie mogło zabraknąć także symboliki zmartwychwstania. Idealnie ukazuje to scena, gdy On uciekając od obłędu kobiety, do lasu chowa się w lisiej norze, a potem zakrywa małym głazem, by uniknąć bolesnej konfrontacji. W norze przeszkadza mu czarny kruk, którego po wielu próbach nie da się zabić. Zło na tę chwile, znika z umysłu kobiety i przeobraża się w żal i poczucie winy. Niczym Maria do ukrzyżowanego Jezusa.

Gdy seans powoli dobiega końca, fabuła zmienia się o 160 stopni. Dowiadujemy się, że dziecko (tak wynika z autopsji) miało zdeformowane stópki. Nie wiadomo jednak co tą myślą chciał udowodnić reżyser. Z jednej strony, wskazuje na chorobę psychiczną kobiety, która mogła się pomylić, kiedy zakładała buciki dziecku (sama to powiedziała), z drugiej strony, dziecko mogło urodzić się z tą wadą i gdy przechodziło obok okna, potknęło się nieszczęśliwie, a po chwili spadło na ziemię. To jedna z niewielu furtek w tym filmie, która pozostaje do własnej interpretacji, tak jak sam obraz antychrysta, który mógłby występować w każdej formie, nawet jako samo miejsce rozgrywanej akcji (domek) czy las. Ja jednak postawiłem na kobietę, wiele wskazuje na to, abyśmy czuli do niej niechęć i objaw złej energii jaką egzystuje sam szatan. Wiele czynników przemawia znów za inną tezą. Tak więc obraz Antychrysta należy odnaleźć samemu w kontekście religijnym.

Zakończenie filmu jest wybawieniem dla niego, po uśmierceniu własnej żony. Zwyciężył, i można powiedzieć, że odkupił własne grzechy, lecz nie pozostał bez winny. Ostatnia scena filmu, to zemsta kobiet, które znowu zostają przedstawione przez Triera jako zło ucieleśnione, dlatego każdy pierwiastek żeński ma zamazaną twarz. Jako zło oczywiste. 

Koniec ludzkości (Melancholia)

Już macie odpowiedź dlaczego sądzę, że oba filmy są lekko powiązane. "Antychryst" zwiastuje początek ludzkości na tle Boga i szatana, zaś "Melancholia" jest jego pięknym końcem.

W tym przypadku sprawa jest nieco inna i bardziej skomplikowana. Film skupia się na trzech elementach. Końcem świata, który ma być wywołany przez tytułową planetę, główną bohaterkę Justine, która popada w depresje, i jej siostrę Clair. Zacznijmy od Justine, która jest odzwierciedleniem stanu umysłowego... reżysera.

Justine ma specyficzny pogląd na świat, jednak nie potrafi doceniać wartości ludzkich, jakby jej życie dawno przestało mieć smak. Pierwsza połowa filmu to jej ślub. Jakby się mogło wydawać to jedna z najpiękniejszych chwil z życiu. Nic jednak bardziej mylnego, dla niej jest to tylko kolejnych tchnieniem w ponurym i okrutnym świecie. Gdy na niebie dostrzega gwiazdę, bohaterka popada w melancholijną depresje. Zapomina o całym przestawieniu, a takie wartości jak miłość czy pieniądz już dla niej nie istnieją. Nie na tym świecie. 



Tonąc wśród lilii wodnych, to stanowi konkluzję depresji


Melancholia, czyli planeta, która ma uderzyć w ziemie, to piękno i jedyny sens jej istnienia. Gdy widzimy scenę, w której naga Justine, leży na łonie natury, w blasku niebieskiej planety, wówczas tworzy się wieź, imersja pomiędzy bohaterką, a ciałem niebieskim. W drugiej połowie filmu, jej stan depresyjny, przerodził się w chorobę umysłową i w zapomnienie. Jednak im bliżej katastrofy, tym lepszy stan bohaterki, i wcale nie chodzi o to, by pogodzić się ze śmiercią, tylko o to, by znaleźć sens nowego życia, na szarym końcu ziemskiego.

Clair (na której skupia się druga część filmu) jest znacznym przeciwieństwem jej siostry Justine. Ma wszystko, męża, bogaty dom, syna oraz beztroskie życie, do naturalnego końca swojej egzystencji. Kiedy świat dowiaduje się o istnieniu Melancholii, w Clair zachodzą poważne zmiany. Niewyobrażalny strach, przed czymś, co może zniszczyć jej pętle życia na osi czasu. Pozbawić wartości ludzkich i wszystko co do tej pory obejmowała miłością. Im bliżej do końca świata, tym większy strach.

Nie ma ucieczki przed czymś, co jest zwiastowane na niebie. Dlatego, wszelkie sceny związane z jazdą konną kończą się, gdy docierają one do mostu. Zwierzęta nie chcą go przekraczać, jakby Trier wyznaczył wyraźną granicę, na której ma dojść do pięknego końca świata, i granicę, której nie da się przekroczyć, tak, aby śmierć spotkała każdego, we własnym otoczeniu. Jest to zastanawiający element fabularny, który pozostaje do własnej interpretacji, ponieważ co by się stało, gdyby się okazało, że ktoś przekroczył tę granice?



Film w każdym calu przypomina nam, jak bardzo jesteśmy od siebie różni


Stan depresyjny Justine, to stan umysłu Triera, ten film był mu potrzebny, bo sam reżyser kiedyś popadł w depresje. Postać Jutine to fikcyjna wersja samego reżysera, który w dzieciństwie popadał w depresję. Mogłoby się jednak wydawać, że tylko Justine na coś cierpiała, a może tak nie jest? Na myśl przychodzi mi jedna z najbardziej tajemniczych scen w filmie, mianowicie o dołkach golfowych. Na początku Justine jest zapytana ile dołków golfowych posiada pole golfowe, odpowiada ona, że jest ich dokładnie osiemnaście, to prawidłowa odpowiedź, świadczy o tym mina Johna (męża Clair). Jednak gdy w ostatnich minutach filmu, obserwujemy ucieczkę Clair, przed końcem, dobiega ona do ostatniego dołka na polu golfowym. I nie jest ich osiemnaście tylko dziewiętnaście. wszystko wskazuje na to, że dołek nie istnieje, a jest wyobrażeniem samej Clair, która nie potrafiła uciec przed strachem. 19. dołek to symbolika ucieczki poza granice mostu. Jedni mogą stwierdzić, że Justine się pomyliła w liczeniu dołków, ale ona jest nieomylna. Jeśli w to wątpicie, przypomnijcie sobie scenę z fasolkami...

Mylił się jednak John, który na początku twierdził, że Melancholia przejdzie obok naszej planety. Tak się nie stało, a John wiedział o tym od pewnego czasu. Widział, że dojdzie do czołowego zderzenia z ciałem niebieskim, jednak by nie zawieść rodziny i najbliższych, w ciszy zakończył swój żywot. Wolał, aby zapamiętano go jako nieomylnego astrofizyka niż człowieka o bezdusznej nadziei. Justine nie bała się końca świata, przeciwieństwie do Clair, mimo iż dzieliła je pewna granica, to nie można zapominać o pewnej więzi pomiędzy dwoma siostrami. Dlatego ostatnie chwile życia na tej okrutnej planecie, która zadawała jej tyle bólu, postanowiła spędzić ze Clair i z jej synkiem, budując "magiczną grotę" z gałęzi. O ile ona będzie stanowiła dla Clair ostatnią namiastkę nadziei, to dla Justine nie ma ona żadnej wartości.


Epilog


Oba filmy są myślą Larsa Von Triera i światopoglądem na pewne rzeczy. Religia i ludzkość według Triera, to uwiecznienie namiastki narodzin i śmierci. Psychologiczne klimaty, oraz charakterystyczne spowolnienia świadczą o tym,że autor chciał nam przekazać swój stan umysłu do własnej interpretacji. Niestety, w przypadku "Melancholii" i "Antychrysta", wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi, a symbolika zawarta w fabule jest na otarcie łez widzom, którzy szukają jakiegokolwiek przesłania. Jednak czy będzie ono prawidłowe? Prawdziwą odpowiedź zna tylko sam reżyser, my możemy tylko gdybać.
Jedno jest pewne Trier nie przypadkowo ukazał początek i koniec świata. Duński skandalista odnosi się do okrutnego życia na ziemi. Antychryst, ukazuje narodziny naszej planety oraz ludzkości, przez Boga, a Melancholia konsekwencją na to co stworzył Bóg, Justine to ikona, ludzi, którzy uważają podobnie. Dla nich uderzenie planety w naszą jest wybawieniem. Zatem Bóg (o ile istnieje), może poczuć się winny.

Mam nadzieje, że poniekąd pomogłem wam w interpretacji tych dwóch nietypowych obrazów. Są to filmy dość trudne i ciężkie w odbiorze, dlatego taki przejaw treści nad formą jest idealnym przykładem na to, że Trier to wielki reżyser. Nie tworzy on dla kasy, tworzy on, by ukazać swoją refleksie światu. Jeśli nazwisko Trier jest ci obce, to radzę zmienić dilera (czyt. upodobniana, preferencje filmowe), no, chyba ze nadal wolisz być spełnieniem czyjegoś mokrego snu.

Antychryst (2009) [Recenzja]


Tytuł: Antychryst (2009)
Reżyseria: Lars von Trier
Scenariusz: Andres Thomas Jensen,, Lars von Trier
Gatunek:  Horror, Psychologiczny

Obraz nędzy i rozpaczy


Co zrobić, aby z filmowego mianstreamu stworzyć coś bardziej trafnego, niż zaserwować zlepek tabloidowych bełkotów, skierowanych raczej do widzów, którzy po filmie nie oczekują zanadto? Ma być tylko pięknie i przejrzyście. Da się tak? Patrząc na ostatnie premiery kinowe, twierdze, że twórcy coraz częściej popadają w filmowy mianstream. Nie wiedzą do końca sami, jaką grupę docelową obrać, i serwują coś na miarę popkulturowych wydmuszek, licząc na zyski z Box office. Po przeciwnej stronie barykady stają twórcy, którzy mają gdzieś współczesne kinowe trendy. Jeśli Ciebie taki wymiar kary mało obchodzi niczym racje żywnościowe Kim Dzong Una, zastanów się co chcesz oglądać za kilka lat w kinie. Ja nie mam z tym problemu, bo coraz chętniej sięgam po filmy, które odbiegają od wytartych ścieżek. Ale teraz się trochę przeliczyłem.. położyłem łapska na filmie jednego z moich ulubionych reżyserów - Larsa von Triera, twórcy m.in Melancholli i Przełamując fale. I już wiem, że treść to jedno, a forma drugie. Przejaw formy nad teścią - Lars zawsze miał z tym problem, ale teraz grubo przesadził...

Choć kocham filmowe odchyły, i kino krwawej eksploatacji , Antychryst wydaje się jedną, psychologiczną tezą na bóle całej ludzkości. Trier nie oszczędza widza, i jeśli lubicie w filmach sceny miłosne, a obraz kamery podejrzanie zbliża się do miejsca "tarcia" aby dokładnie zobrazować stosunek płciowy dwóch bohaterów - to albo jesteś niewyżyty albo udaj się do psychologa. Potem przyjdzie Ci tylko słuchać - dźwięku miażdżonych genitali. Sweeet. Prawie jak w Japońskich Extreme Gore. Prawie.

Jeśli wydaje Wam się, że Antychryst jest łatwo strawnym kęsem, to macie racje. Wydaje się Wam. Bo w gruncie, rzeczy film nie każdemu warty polecenia. Sam tytuł zapewne zwróci uwagę zagorzałych, katolów, gdzie lokalny proboszcz lubi sobie zjeść obfity obiadek poczym usadzić dupsko w mercedesie przechowując w bagażniku 12-letniego ministranta. A sama muskularna i wyrzeźbiona figura głównego bohatera wyeksponowana podczas erotycznych scen, mogła by zwrócić uwagę twórców przemysłu porno. Jeśli się odnalazłeś w dwóch ostatnich zdaniach, radze czym prędzej sobie puścić "Na dobre i na złe" a nierzeli Antychrysta. Bo Jezus na krzyżu mógłby się pogniewać. A co.


Wszak z religią dzieło von Triera ma bardzo dużo wspólnego, niczym silikonowe piersi Dody z walorami naturalnymi. Nic bardziej mylnego. Tak czy siak, Duński reżyser serwuje nam dzieło, które wydaje się być filmem z masą przesłania do otaczającego świata. Podobnie myślałem, ale niema co się nachylać nad refleksją i interpretacją bo Antychryst jest indywidualną myślą reżysera. Fabuła koncentruje się na dwóch bohaterach (Ona i On), którzy w tragiczny sposób stracili swoje kilkumiesięczne dziecko. Trudno jest im się pogodzić ze stratą, dodatkowo Ona popada w istny obłęd. On, jako psychiatrą z zawodu, postanawia swojej ukochanej pomóc. Zabiera ją w malownicze miejsce, gdzieś z dala od cywilizacji. Mały domek w górach jest częścią terapii, w której obaj mają odzyskać równowagę. Z czasem muszą jednak zadać sobie podstawowe pytanie: Czego się boją najbardziej? Wkrótce będą musieli stawić czoła największym lękom.


Całość jest doprawiona charakterystyczną oprawą wizualną, w momentach wyznaczonych przez samego autora. Sam film wydaje się mroczny i niepokojący. Trudno te dzieło przyrównać do szablonowych horrorów nastrojowych, klimat jest świetny , szczególnie umiejscowienie akcji jest szczególne. Mały domek wydaje się punktem koncentracji całego studium rozpaczy i leków.
Fabuła rozkręca się bardzo powoli, by potem trochę przyspieszyć na miarę początkowo utraconej grozy. To dzieło infantylne na przekór swojej gatunkowości, stawiając widza w sieci psychologicznych odchyłów głównych bohaterów, którzy odkrywają swoje lęki, gubiąc tym samym drogę do przebaczenia i powrotu do rzeczywistości. Co chciał zakomunikować reżyser? Jak w każdym swoim dziele,Lars bawi się w psychologa, a sam film niesie ze sobą tylko małą cząstkę dla widza. Antychryst jest dziełem od samego reżysera dla samego reżysera. Można całość jedynie zinterpretować na własną korzyść, toteż film w odbiorze może wydawać się trudny i lekko przekombinowany

Duńczyk jednak obrazuje całość jako początek życia na ziemi, które jest brutalne i ciężkie (Antychryst) aby potem zakomunikować nam, że to wszystko jednak nie miało większego sensu i zakończyć to, tym razem jednak w piękny sposób (Melancholia). Czasami jednak Trier z tą formą przesadza, szczególnie jeśli chcemy całość przeanalizować pod własnym kątem. Pomimo złożolności fabularnej, momentami był nudny i przekombinowany. Gra aktorska w wydaniu Williama Defoe sprzyja całemu filmowi, podobnie jak partnerująca mu na ekranie Charlotte Gainsbourg. Czy jednak warto pochylić się nad Antychrystem? Cóż, jeśli szukasz coś naprawdę szczególnego i mocno psychologicznego - jak znalazł. Bo film ma w sobie wszystko co mieć powinien dobry film o tym kontekście, jednak Trier trochę sobie poprzeczkę za wysoko postawił, i przejaw formy nad treścią jest tutaj problemem ogólno warstwowym. Antychryst jest jedną wielką myślą i refleksją reżysera, Ty jako odbiorca możesz jedynie patrzeć na te dzieło i całość podsumować pod swój pogląd na świat. A to czyni film trudny i ciężki. Może się jednak wydawać piękny dla fanów Duńskiego skandalisty, ja jednak wyżej stawiam Melancholie, a jak najdzie mnie ochota na krwawiące genitalia, to najzwyczajniej świecie puszczę sobie jakiegoś snuffa. No bo przecież nie wszystko musi mieć psychologiczne podłoże. Ale to temat na osobną kartkę.

OCENA: 6.0

Z innej beczki: Fargo (1998) [Recenzja]


Tytuł: Fargo
Reżyseria: Joel Coen, Ethan Coen
Scenariusz: Ethan Coen, Joel Coen
Gatunek: Thriller, Dramat

Mokra robota


Fargo chodzi za mną jak Ted Bundy za blondynkami. Olałem go przedtem, jak miałem dylemat pomiędzy geniuszem Kubricka , a kolejnym dziełem braci Coen. Jak sami widzicie, wpadł w moje łapska w ten długi weekend, można powiedzieć. W tej sytuacji mogę tylko żałować, że nie uczyniłem tego wcześniej...

Historia jest jak na zbity ryj bardzo banalna, chociaż gdybym od początku zakładał, że rozwinięcie fabularne będzie ograniczać się do założonego wcześniej motywu, musiałbym sobie jeszcze przed obejrzeniem pogratulować naiwności. Kto nie zna braci Coen, ten nie wie, że ich geniusz w kinie amerykańskim ujawnia się właśnie na przekór takim produkcjom.

Jerry to sprzedawca samochodów, boryka się jednak z finansowymi problemami. Wpada na pomysł, by wynająć dwóch bandziorów, którzy uprowadzą jego żonę i zażądają od bogatego teścia okupu. Na początku wszystko idzie gładko i zgodnie z planem, jednak sprawy szybko nabierają zaskakującego tempa...


Obiegowa opina głosi, że ówczesne Oscary były jedne z słabszych w historii. Rzekomo gorsze, bo oto zabiegani członkowie akademii filmowej w natłoku codziennych spraw, po raz pierwszy złożyli losy plebiscytu w ręce swoich małżonek i bliskich. Dlatego "Fargo" braci Coen jest z tych filmów, które ominęła amerykańska wizjonerska przyszłość ze statuetką w rękach (przynajmniej w owych czasach), dlatego ich filmidło jest z nutką geniuszu, którą należy wstawiać na półce pomiędzy przeciętniakami, a oscarowymi hitami, bijące rekordy box office'u. Niemniej jednak "Fargo" zapisał się jako samotny klasyk, po którego już dzisiaj sięgają nostalgicznie trzydziestoparolatkowie, ze sentymentem w sercu oglądają po raz kolejny te sceny, które im przypomną, że dla rewolucjonistów z lat 90. czekała bardzo świetlana przyszłość. Ale przecież gdyby nie oni, to wizja amerykańskiego bełkotu, z brudnym gliną na czele i nurtu gangu narkotykowego w plejadach Hollywood nie uszłaby im dzisiaj na sucho. Tacy aktorzy jak Steve Buscemi, Peter Stromare mogliby nie istnieć, a dzisiaj są najbardziej rozpoznawani w nurcie o dewiacjach seksualnych i nałogowym ćpaniu, do opozycji moralnie grzecznego nurtu amerykańskiej popkultury w latach 80's i 90's.

Pupilek Tarantina, Busceni znów odgrywa dla siebie tutaj charakterystyczną rolę. Mały, gadatliwy i śmieszny, próbuje rzucać sarkazmami i sucharami jak Chuck Noris swoimi wrogami w powietrze, kiedy planuje krwawą krucjatę, bo ktoś porwał jego żonę. Ehkm! W tym przypadku mogło to zabrzmieć dwuznacznie. Ale widać, że przychodzi mu to z trudem, bo zamiast myśleć jak zagadać glinę, to woli wymachiwać rewolwerem przy panicznych krzykach frustracji, no przynajmniej w końcowych scenach. Za to Stromare, zawsze będzie mi się kojarzył jako cichy bandzior o spojrzeniu psychopatycznym, który w filmie wypowiedział tyle słów, ile epizodyczna rola Romery w filmach o zombie. To dobrze, bo jego charakter daje nam znać, że coś się świeci.

Bracia Coen znów obsadzili swoich rolach amerykańskich drani kojarzących się tylko z męskim kinem, obrazując oddziaływanie amerykańskiego obrotu przestępczego na strukturę społeczną, organy ścigania i ludzi uwikłanych w brudny interes. Poniekąd "Fargo" trzyma się nieźle historii jaka miało miejsce w latach 80. w Minnesoci, i dlatego wyraźnie widać w nim uwikłane wątki charakterystyczne dla burgerlandowej cnoty, na sprawę, którą nie chciały nagłaśniać władze. Film stanowi antytezę na znieczulicę społeczną obywateli, sprawy moralne i prania brudnych pieniędzy w miejscach, w których nie chciałbyś zatankować na stacji benzynowej, bo powita cię właściciel wyglądający jak oszpecony zombiak w filmach z pokroju Romery (już o tym pisałem?).

Warto zwrócić uwagę na zwierciadło amerykańskiej prowincji, której Hollywood się boi. "Fargo" to męskie kino, oparte na faktach, takie samo, w którym Busceni i Stromare tworzą niezły duet, chociaż sami za siebie nie przepadali od początku filmu. To klasyka i powrót do epoki w imię poprawności politycznej. I nieważne czy na kasetach VHS, czy w wydaniu dvd. Ważne, że w ogóle.

OCENA: 8.0