Wyszukiwarka

piątek, 29 marca 2013

Z innej Beczki: Pokłosie (2012) [Recenzja]



Tytuł: Pokłosie
Reżyseria: Władysław Pasikowski
Scenariusz: Władysław Pasikowski
Gatunek: Thriller


Płomienne zorze

Robi się poważnie. Coś się świeci. Polskie kino zaczyna nabierać rumieńców i to w gatunku,w którym jeszcze parę lat temu w Polskich realiach kinematograficznych prawie nie istniał. Salwy śmiechu i pokłady sarkazmu nawet najbardziej wypaczonemu widzowi mogą się przejść. Te same mordy, teatralne narractwo, gagi które bazują na amerykańskich tasiemcach i komedie romantyczne w polskim wydaniu, które bliżej do hamburgerolandu niż polskiej rzeczywistości - to wszystko przeszło do lamusa. Przynajmniej w moich oczach. Pytanie tylko, jak bardzo trzeba być wypaczonym widzem, żeby się jarać czymś takim? Kino patologi także przeżywa drugą młodość, a wszystko to patrząc na polskie kino przez pryzmat ostatnich lat. Miejsce znalazło się też na thrillery, które po sukcesie "Domu złego" pojawiają się w kinach coraz odważniej. To dobra odskocznia od idiotycznych komedyjek, które bawią mało wymagającą klientelie.

Pokłosie. to brzmi dumnie. A powinno? Ofcurs. Choć trudno w to uwierzyć, to właśnie po tym filmie zaczynam łaskawszym okiem spoglądać na rodzime ruchome obrazki. Do teraz przecieram oczy ze zdumienia, że nawet nie tykając się amerykańskich schematów dało się wyprodukować film, który zapadł w pamięć widza, niespecjalnie lubiący rodzime kino. Można? Można! I to za pieniądze, które i tak nie pokryły by państwowej dziury budżetowej.

Opis fabularny może niespecjalnie odkrywczy, ale własnie dzięki niemu sięgnąłem po film, może dlatego, że była w nim nutka tajemniczości? Franciszek Kalina przyjeżdża w rodzime strony (na wieś) aż z odległego Chicago. Co go konkretnie sprowadza? Ślub brata? Na wsi zaczynają znów pędzić bimber? A może Pawlak wraz z inicjatywą reformy rolnictwa przyjechał ze sejmu reklamować swoje poglądy na temat inicjatywnej gospodarki? Kiełbasa wyborcza. Nie zgadliście. Dotarły do niego niepokojące słuchy, że jego braciszek ma poważne problemy z mieszkańcami owej, bliżej nieokreślonej wsi. Sytuacja wydaje się bardziej skomplikowana wraz z przebiegiem akcji, bo nie chodzi tylko o przeszłość. Wszystko wydaje się bardziej tajemnicze i mroczne niż moglibyśmy przypuszczać na początku. A to tylko początek, bo film trzyma w szponach aż do ostatniej minuty. Aż trudno uwierzyć, że te słowa wypowiedziane z ust recenzenta, który lubi sobie czasem po krytykować polskie kino. Powiem Wam więcej, sam jestem zaskoczony.

Początkowo można mieć lekkie wątpliwości co do narracji. Nie lubię Pasikowskiego (reżyser), toteż początek wydawał mi się trochę tandetny i mało ambitny. Potem wszystko obróciło się o 180 stopni. Film z każdą minutą wbija swoje szpony, zakleszczając widza w nieustannym niepokoju. Historia częściowo opiera się na prawdziwych wydarzeniach uderzając poniekąd w polskie realia, toteż na tle znanych nam wszystkim thrillerów, Pokłosie wydaje się idealną odskocznią od znanych formuł. Nie pachnie tu hamburgerową wołowiną oraz amerykańskim trunkiem, wszystko wydaje się szyte na miarę polskiego widza. I wychodzi to Pasikowskiemu genialnie. Bohaterowie nie eksperymentują z nadmierną teatralnością (co w ostatnio polskich filmach jest totalną bolączką), każdy z aktorów zagrał na miarę swoich możliwości. Utożsamienie się z głównym bohaterem przychodzi widzowi bez trudu, sprawia to jednocześnie, że potencjalny odbiorca łatwo wchłonie w tok zdarzeń jaki zarzuca nam w swoim dziele Pasikowski. Co ciekawe, trudno ten cały oprawiony całokształt przyrównać do poprzednich filmów reżysera.

Wiejskie realia trochę działają na przekór filmu. Niektóre sceny wyglądają czasem komiczne, i równie dobrze mogą pełnić role w scenach odświeżonych "Sami Swoi", ale to tylko w małym odsetku całego seansu. Konwencje Thrillera można odczuć szczególnie na końcu, lub w wyznaczonym przez reżysera momentach. Ale nie martwcie się. Pomimo, że mamy puste bezdroża, niepokojącą karczmę, falujące pola kukurydzy, w filmie nie zobaczycie dziwnie spoglądającego typka, który tylko czeka, aż przyjadą gówniarze z miasta aby zatankować swój Cadillac po czym udać się na letnią imprezę, gdzie w mroku księżyca zarżnie wesołą ferajnę drewnianną siekierą. Siekierą? Brzmi za banalnie, lepiej kosą do trawy. Apropo kosy, tej też nie zabraknie w filmie. Wrażenia gwarantowane.



Czego spodziewać się po polskim thrillerze? Prawdy, bo film sam sobie jest gorzką prawdą. Trudną do przełknięcia ale niezwykle satysfakcjonującą. Mogę tez Wam zagwarantować soczyste wulgaryzmy, odniesienia do polskiej rzeczywistości, pomyślne dialogi i hojnie obdarzoną blondynkę z cyckami uplatanymi we krwi. No dobra, może poza tym ostatnim....
Na uwagę zasługuje płynnie skomponowany soundtrack. Ten także nie zalatuje przesadną amerykanizacją. I pomimo jednośladowej symfonii dźwiękowej ,wpada w ucho i pierwszy raz po polskim filmie, siedziałem i słuchałem. Miód na uszy? Może trochę przesadnie ujęte, ale wysuwając tezę, że jest "nieodczuwalny" w filmie, było by sporym niedopowiedzeniem. 

Trudno nazwać mnie patriotą, i to także w dziedzinie kinematografii. "Dzień świra" z facjatą Kondrata z ING się chyba już wszystkim przejadł, tak samo jak Krzysztof Ibisz z Polsatem, toteż najnowsze dzieło Władysława Pasikowskiego traktuje jako wybawienie widza od tych durnych komercyjnych komedyjek. "Dom Zły" był eksperymentem, który wypalił, miło obejrzeć film, który poszedł za ciosem. Poziom filmowy oceniam wysoko, bo historia przedstawiona w filmie ciekawie usadza widza w otaczającej ksenofobi. Niema tutaj ani krzty amerykanizacji, i aż dziw, że to polski thriller. Ale brzmi cholernie dumnie. Teraz należy z utęsknieniem czekać, aż pojawi się kolejny, równie mocny thriller w biało-czerwonym wydaniu. Najlepszy polski Thriller wszech czasów? No ba.., to nie moja wina, że reszta kawalerii spóźniła się z imprezą. 

OCENA: 9.0

Przez pryzmat serii: Alien



Filmowy  kosmos przez wielu może być tylko kojarzony ze Star Trekami i Gwiezdnymi wojnami. Laserki, blasterki, międzygalaktyczne wojny, stacje kosmiczne i inne mało rajcowne pierdoły. Ale także w kosmosie może zrodzić się groza. I właśnie w takim uniwersum powstał słynny Alien, Ridleya Scotta. Jednak to dopiero początek, bo jak wiadomo, to tylko część wielkiej sagi która stała się ikoną nie tylko horroru, ale także filmowego Sci-fi. .Ksenomorfy, miotacze ognia, czujniki ruchu to tylko mały odsetek gromkiego uniwersum, który tworzą m.in Gry (także planszowe) , komiksy, książki i oczywiście filmy. Brakuje jedynie płatków śniadaniowych z Facehuggerem - ale i za to nie dałbym sobie ręki uciąć.

Filmowa saga charakteryzuje się różnorodnością. Do każdego epizodu podchodził inny, w pewnych kręgach znany reżyser. Postać ksenoforma, choć z góry nakreślona, z każdym filmem przybierała inną role. Przez wszystkie części (prócz prequelu) towarzyszyć nam będzie porucznik Ripley. Widz będzie świadkiem ogromnej metamorfozy, jaka przeszła główna bohaterka sagi. Miały na to wpływ wydarzenia jakie odegrały swoją role i odcisnęły swoje na wizerunku początkowo bezbronnej kobiety, jaką widz zapoznaje się w pierwszej części o podtytule "Ósmy pasażer Nostromo".


Obcy - Ósmy pasażer  "Nostromo" / Alien (1979)

Ale nie tylko rola Sigourney Weaver wydaje się  początkowo niewinna. Cała seria zaczyna się w ten sposób. Ósmy pasażer Nostromo, to owoc pomysłu znanego brytyjskiego reżysera - Ridleya Scotta. Współcześnie znany jako jeden z najwybitniejszych filmowców. W swojej zacnej wizji przedstawił kosmos w nieco innym świetle. Przypomniał nam, że to wciąż miejsce niedostępne, tajemnicze i skrywające wciąż mroczne sekrety. Na tym poletku powstał rys fabularny pierwszego Aliena, który nawet dziś wzbudza masę emocji. A wszystko za sprawą  niewiadomego sygnału, który odbiera załoga statku  kosmicznego o nazwie Nostromo. Siedmioosobowa załoga jest zmuszona zbadać źródło sygnału. Niewiedzą, że w ten sposób ściągną na siebie kłopoty, a wszystko za sprawą obcej formie życia, która dostała się na pokład statku Nostromo..

Całe zajście przewróci wszystko do góry nogami.. Rutynowy spokój zostaje przerwany, a bohaterowie staną do nierównej walki z łowcą doskonałym. Pierwsza część Aliena to bardzo wdzięczny film., dostarcza masę emocji i specyficzną grozę na tle statku Nostromo, który mimowolnie dryfuje  w przestworzach i z którego niema praktycznie wyjścia. Widz razem z bohaterami zostaje dosłownie uwieziony. No bo przecież gdzie uciekną pasażerowie Nostromo? Efekt zaszucia towarzyszy niemal przez cały seans i pomimo słabego surrrealizmu, czyni ogólną pojętą grozę czymś namacalnym, zawężając immersje między widzem.

Wizerunek obcego czyli Ksenoforma, została w pełni zaprojektowana przez  mistrza Hansa Rudolf'a Gigera, który na potrzeby filmu stworzył istną ikonę horroru Sci-fi. Od tej pory Ksenoform został przelany na karty komiksu, strony książek oraz stał się dochodowym materiałem dewelopingu, tworząc tym samym jedną z najbardziej rozpoznawalnych dziel filmowej sztuki. Obraz Rideleya Scotta  to fenomen w każdym calu. Zdobył m.in Oscara za efekty specjalne a scenę z wychodzącym małym Alienem z brzucha jednego z bohaterów, została wpisana nawet do księgi rekordów Guinessa. To tylko potwierdza fakt, że seria Alien miała wymarzony start i udało się urozmaicić grunt do powstania kolejnych części. Czapki z głów.

Obcy - decydujące starcie/ Aliens (1986)

Pomimo niebywałego sukcesu "Nostromo" na sequel  trzeba było czekać aż 9 lat. Trudno wywnioskować dlaczego, może nikt nie odważył się, albo nie miał pomysłu, jak wskrzesić ksenoforma i uwiecznić go w godnym sequelu? Jednak znalazł się ktoś taki jak James Cameron - dziś wybitny wizjoner superprodukcji, wówczas reżyser mający w swoim CV jedynie kasowego Terminatora. Może własnie dzięki żelaznym muskułom Arnolda stał się prawdziwym reżyserem kina SF. Cameron musiał mieć jaja aby niczym feniks z popiołu wyjść z swoją wizją sequela, zachowując jednocześnie klasę pierwszej przełomowej części. Toteż wydawać by się mogło, że Aliens (1986) bliżej do filmu z kanonu Sci-fi niż budzącego grozę horroru mający jedynie zarysy Scienie-fiction. W ten sposób może trochę utracono klimat słynnego Nostromo, ale ten film to istna żyła złota i najbardziej dochodowa część. W film wpompowano masę zielonych na fenomenalne efekty specjalne, zrywając jednocześnie z konwencja pierwszego Aliena.



Widz jednak nie rozstaje się z  porucznik Ripley. "Decydujące starcie" rozpoczyna się w momencie ,kiedy główna bohaterka zostaje odnaleziona po 57 latach. Zahibernowana wciąż ma w głowie przerażające sceny jakie spotkały ją i resztę jej kompanów. Ale demony przeszłości dają osobie znać i w ostatecznym rozrachunku Ripley stanie kolejny raz do nierównej walki z Obcym.
Postanowiono trochę  odejść od surrealistycznego horroru na łamach Sci-fi na rzecz bezpardonowego kina akcji. Nie brakuje oczywiście momentów grozy i klaustrofobicznego klimatu, jednakże przez lwią część seansu historia jest ukazana poprzez nieustraszonych Marines, którzy postanawiają wytępić początkowo lekceważone zagrożenie. Ripley odgrywa tutaj kluczową role, bo w przeciwieństwie od reszty, zna zagrożenie. Wizerunek ksenoforma jest bowiem masowo powielana. To iście epicka walka  pomiędzy bezbronnymi Marines a bezwzględnymi łowcami, których jest w tej części tuzin

Pomimo oddalonego szablonu narzuconego przez pierwowzór, wielu uważa że to najlepsza część z pośród całej serii. Pewne wątki jakże ważne dla całej sagi zostały umiejętnie uwiecznione właśnie w Decydującym Starciu. Kultowe czujniki ruchu pobudzające rytm serca, miotacze ognia, starcia z królową oraz słynne roboty ładunkowe w którym Ripley w końcowych scenach zasiada za sterami - to wątki które wplecione zostały w uniwersum Obcego, nie tylko tego filmowego. Wiele scen jest tu kultowych, i pomimo otwartych batalii  których daleko do klaustrofobicznego klimatu, bez wątpienia mamy do czynienia z prawdziwym klasykiem kinowego horroru i Sciencie-fiction. Siguorney Weawer zapewniła sobie stałe miejsce w Hollywood a James Cameron bez problemu mógł tworzyć kolejne ponadczasowe filmidła.To także najbardziej doceniony sequel w historii kina, otrzymując tym samym aż siedem Saturnów, dwa Oscary i jedną nagrodę Bafta. Czy wytrwalszy do tego punktu, warto zadać sobie pytanie: w którą stronę podążyła seria, czy w kierunku horroru czy rasowego Sci-fi?

Obcy 3 / Alien3 (1992)




Odpowiedź nieprzyszła tak prędko. Trudno było wówczas ocenić, czy wskrzeszenie kultowego uniwersum to odcinanie kuponów czy rychły sposób na przebudzenie ze snu odchodzącego do lamusa gatunku Horroru Sci-fi. Za opracowania filmu, uprzednio jarając się pierwowzorem, wziął się nie kto inny jak David Fincher - mistrz mrocznego kryminału. W tamtych latach mało znany reżyser. Fincher chciał powrócić do korzeni serii i widać to na każdym kroku, porzucając tym samym starcia z armią ksenoformów na rzecz odległej i niedostępnej planety, w który, jak się okaże, jest świetnym miejscem na polowanie nowego gatunku Obcego. Oś fabularna  nadal toczy się wokół Ripley, a całość ukazana jest kilkanaście lat po zakończeniu wydarzeń przedstawionych w "dwójce". Ripley wraz z kilkoma innymi bohaterami przeżyła. Jednak ich dryfujący w przestworzach statek straci panowanie i rozbiją się na odległej planecie Fiorina 161 - która okazuje się być jednym wielkim więzieniem o zaostrzonym rygorze, z dominowanym przez mężczyzn. Ripley przeżywa jako jedyna wypadek, a odnajdują ją kilku więźniów. Wraz z nią na planetę dostał się także nowy gatunek ksenoforma, który wydaje się mieć ogromna przewagę na niczego nieświadomych więźniów i w miejscu gdzie niema broni palnej ani żadnych dobrodziejstw technologicznego arsenału. Ripley pomimo niezwykłej psychicznej metamorfozy jaką przeżyła, musi się dostosować do panujących realiów męskiego i twardego świata. Wkrótce wszyscy  staną się mięsem armatnim, a jedyną nadzieją będzie zaufać Ripley, która jako jedyna zna wroga jak własną kieszeń.

Brak całej armii potworów, to niejedyny aspekt świadczący o tym, że Fincher czerpał pełnymi garściami z korzeni serii. Próbował nawet stworzyć klaustrofobiczny nastrój i efekt niemocy wobec Obcego, który z góry jako łowca ma przewagę. Zrezygnowano także z kultowych charakterystycznych smaczków, które zostały dopiero powielane w grach lub przyszłej w czwartej części. Co ciekawa Sigourney Weaver na potrzeby filmu musiała ogolić się na łyso. Poświecenie aktorskie, aby uwiarygodnić swoją postać na tle rygorystycznych warunków wiezienia, wszyło bardzo wymownie, niema nawet się do czego przyczepić, bo kolejny raz Nowo-Jorska aktorka pokazała prawdziwy kunszt aktorski i w tym aspekcie wyróżnia się na tle innych, którzy jakoś specjalnie nie błyszczą talentem. Fincher zmienił nieco aurę, zamiast futurystycznych pomieszczeń i korytarzy, mamy brudny, pełen spalenizm krajobraz, w którym ciężko znaleźć choćby mały karabin do ustrzelenia bydlaka. Ripley musi polegać na swoim instynkcie i w nieco inny sposób zakończyć koszmar raz na zawsze.

Ponieważ nie mamy wielkiego natężenia akcji w postaci walczących przeciwko sobie ludzi i głodnych bestii, efekty specjalne robią wrażenie, szczególnie skupiono się na wizerunku Ksenomorfa oraz na scenografii, która wypada w filmie nadzwyczaj ciekawie. Idealna odskocznia od futurystycznych widoków. Ponieważ to trzecia część , widać poniekąd niepotrzebną ciągnote fabularną i choć oceniam trójkę dobrze, śmiało wysuwam fakt, iż to najnudniejsza część z całej sagi. David Fincher zwieńczył trójkę w sposób mało przewidywalny, i w sumie równie dobrze na tym miejscu mógł się zakończyć żywot filmowego Aliena. My jednak wiemy, że tak się nie stało.

Obcy: Przebudzenie  / Alien: Ressurection (1997)

Na zwieńczenie trzeba było czekać 4 lata. Paradoksalnie rzecz biorąc, przez wielu fanów uniwersum Alien: Ressurection to najgorsza część ze wszystkim. Co prawda poziom filmowego horroru oceniam pozytywnie, patrząc przez pryzmat całej serii wypada blado. Po raz drugi akcja przeplata się z horrorem tak jak w przypadku Decydującego Starcia. Trup ścieli się gęsto i Sigourney Weaver ponownie dostała szanse, aby wcielić się w Ripley i kolejny raz udowodnić, że jej rola nie bez powodu jest jedną z najbardziej znanych ról kobiecych w świecie kina.

Uogólniając, Przebudzenie przypomina zlepek wszystkich dotychczasowych filmów z kart aliena. Akcja przenosi widza dokładnie 200 lat od wydarzeń z Fioriny. Grupa naukowców podjęła się próby sklonowania Ellen Ripley, która nosi w sobie zarodek małego obcego. W tym samym czasie na stacje  przybywa statek z zahibernowanymi ludźmi, w którym naukowcy wykorzystują zarodki obcych. Jak zapewne  się domyślacie, wszystko szlag trafiło i cały haniebny eksperymenty wymyka się z pod kontroli. W laboratorium Obcy rozmraża się w zastraszającym tempie. Cała stacja badawcza zamienia się jedno wielkie gniazdo Ksenomorfów. Ripley, która poniekąd pozyskała cechy nowego gatunku, jako jedyna jest w stanie zapobiec wszystkiemu, zważywszy na to, iż statek zmierza do orbity ziemskiej.


Honor marki aliena tym razem oddano w ręce Francuza Jean'a - Pierre Jeunet'a, w którym w swoim CV posiada m.in "Amelię" z 2001. Jest to oficjalne zwieńczenie serii, a angaż w film dostali już bardziej znani aktorzy. Miedzy innymi Winona Rydder i Ron Perlman. O ile Rydder i Weaver pełnią w filmie role czołowych bohaterów, reszta wydaje się swoistym mięsem armatnim, ale nie bez powodu ta odsłona charakteryzuje się wysoką jakości grą aktorską. Sceny nie są bardzo wymyślne, część z nich ma podobny charakter co u Camerona, ale po raz kolejny widz jest uświadczony genialnymi efektami specjalnymi, które w  "Przebudzeniu" pełnią role jeszcze bardziej soczystych dla oczów, wszak mamy już 1997 rok. Szczególnie ostatnie sceny z udziałem królowej zapadają w pamięć. Poza tym mamy tradycyjną gonitwę po stacji ze sporą ilością cech charakteryzujący serię, więc fani mogą być zachwyceni, choć nie odpędzicie się od uczucia Deja vu. Jak to na zwieńczenie przystało, należy to jeszcze genialnie zakończyć i długo zapadnąć w pamięć odbiorcy. "Przebudzenie" jednak wydaje się mało spektakularne jeśli chodzi o ostatnie sekwencje, trudno wywnioskować czy reżyser zostawił jeszcze trochę miejsce na kolejną kontynuacje, czy po prostu zabrakło pomysłu aby należycie skończyć z uniwersum. Można gdybać, a i tak nigdy się nie dowiemy.
W ogólnym rozrachunku jako połączenie Sf i Horroru "Przebudzenie" pełni swoją role w 100%, ale patrząc łaskawie przez kwintesencje tego, czym uraczyła nas seria, trudno przez ten pryzmat patrzeć z bananem na mordzie. No cóż, nie wszystko musi być dopięte na ostatni guzik.

[Prequel] Prometeusz / Prometheus (2012)

Zapowiedź tego, iż powstanie prequel pierwszego Aliena przyjąłem z niedowierzaniem na twarzy. Sam nie wiedziałem czy faktycznie warto grzebać w uniwersum i czy aby na pewno nie jest to jakiś banalny skok na kasę, aby przyciągnąć przed ekrany zagorzałych fanów kultowego uniwersum. Z czasem jednak owy news zaciekawił mnie na tyle, aby każdą nowinkę śledzić z zaciekawieniem. Pojecie prequel wzbudzał we mnie nieodparte zainteresowanie, które w gruncie rzeczy mogło wiele wyjaśnić. Atmosferę zaciekawienia podgrzewał fakt iż,  za prace nad Prometeuszem miał się zabrać sam Ridley Scott, ojciec Alienów...

W końcu modły zostały wysłuchane a Prometeusz po hucznych zapowiedziach w końcu wylądował, a ja sam pobiegłem do kina z wywiniętym jęzorem. Nie odbyło się bez kontrowersji, bo w ostateczności "Prometuesz" podzielił fanów. Czy jednak tak genialnej serii należył się prequel? Moim zdaniem tak.
Po seansie wyszedłem zadowolony, i na wiele pytań jakie pozostawił po sobie "Nostromo" odpowiedziałem sobie tuż po zakończeniu filmu. W końcu "Prometeusz" stanowi jedną ,wielką odpowiedź na znak zapytania jaki sam sobie postawił RidleyScott w latach 70.W definitywnym znaczeniu prequel stanowi obręb fabularny tego co wydarzyło się przed pierwszą częścią. Fabularnie jednak obracamy się wokół kilku bohaterów, którzy za wszelką cenę chcą odkryć przyczynę powstania życia. Tytułowym Prometeuszem przemierzają galaktykę poszukując prawdy i odpowiedzi. Wkrótce pojawia się szansa aby odkryć tajemnice pochodzenia. Jednakże, ta prawda skrywa mroczne, ciemne sekrety, które wymagają poświęceń aby ujrzały światło dzienne.

Zapomnijcie o znanych patentach i wzmiankach charakteryzujące serie. Prometeusz wydaje się nic niemieć wspólnego z pierwowzorem. To historia opowiedziana na nowo, przez samego Ojca serii, które rzuca całkiem odmienne światło na znana formułę Aliensów. Tu się wszystko narodziło, na Prometeuszu i wszelkie odpowiedzi zostaną udzielone przez samego mistrza. Trudno nie zarzucić komercyjnego podejścia "Prometeuszowi", bo prequel zrealizowano z wielkim rozmachem opierając się o technologie 3D, ale jak dla mnie kultowa seria mogła pozyskać prequel tylko od samego Scotta. I się nie zawiodłem, bo połączenie horroru  i swoistego Science fiction wypada znakomicie, to akcja i tępo jakie zarzuca nam twórca. podnosi ciśnienie u widza. Godnie opowiedziana historia która nie tylko obrazuje wydarzenia przed "Ósmym pasażerem..." ale także niesie ze sobą  przesłania i jest osobistą wizją reżysera.

Można rzec, że "Prometeusz" mógł wypaść lepiej  czerpiąc wszystkim tym, na czym budowano serie. Osobiście uważam, ze kuracje jaką udzielił fanom Scott, jest satysfakcjonująca i stanowi obraz tego, czego oczekiwaliśmy po premierze Nostromo w 1979r. wielu się zastanawiało czym są Ksenomorfy i jak powstały. Odpowiedzi zostały udzielone i choć wielu może skrzywić się mina, to jak dla mnie "Prometeusz" jest godnym prequelem ukochanej serii. Szkoda tylko, że na odpowiedzi musieliśmy czekać tak długo.

Obcy widzom nieobcy

Sukces za sukcesem, to niewyobrażalne osiągniecie, a wszystko to zrodziło się z jednej myśli Ridleya Scotta, który definitywnie pokazał światu swoją mroczną wizje kosmosu. Cykl noszący ze sobą wspaniałe uniwersum charakteryzując kinematografie i branże gier wideo oraz także amerykańską popkulturę. Figurki Ksenomorfów do dziś są obiektem kolekcjonerskiego  fetyszyzmu Uniwersum które silnie zakorzeniło się w elektronicznej rozrywce i ogólnej branży filmowej i growej. Nie sposób odmówić fenomenu i kultowych patentów powielane w wielu filmach i grach. Bez wątpienia jedna z najlepszych serii w dziejach kinematografii.Trudno nie zachwycać się nad tak wspaniałą serią, która  u wielu stanowiła część dzieciństwa. Ocenienie całości przez pryzmat serii to nie tylko sielankowy powrót do przeszłości pełne wspomnień, ale tez istna przejażdżka przez kultowe klasyki Horroru Sf. Dla mnie nie był to czas stracony i mam głęboką nadzieje, ze dla Was też. I choć trudno wierzyć, że wskrzeszenie serii jest realne, można spokojnie spać w swoim łóżku z myślą, że kwintesencja serii już więcej niezostania zachwiana . Poznaliśmy już  Twoją historie Ksenomorfie, teraz spoczywaj w spokoju. Ktoś jeszcze chce się pochylić nad denatem, który i tak zaraz zmartwychwstanie jak odświeżę sobie po raz dziesiąty serie Obcego? Ja pierwszy...

Oceny:

Tytuł: Obcy -8. Pasażer "Nostromo"
Twórca: Ridley Scott
Data premiery:  25 Maja 1979

Fabuła: Niezbyt odkrywcza, lecz wciągająca: 8.5
Napięcie: Wszechogarniająca groza z klaustrofobicznym uczuciem strachu: 10
Efekty Specjalne: Robią do dziś piorunujące wrażenie, szczególnie postać        Obcego: 10
Klimat: Mroczny i przytłaczający: 10.


Podsumowanie: Najlepsze połączenie horroru i Sf w historii kina. Dalsza rekomendacja jest zbędna.
Ocena: 9.6


Tytuł: Obcy - Decydujące Stracie
Twórca: James Cameron
Data premiery:18 Lipca 1986

Fabuła: Nieprzewidywalna i momentami zaskakująca.9
Napięcie: W mniejszym nacisku niż w "Nostromo" ale potrafi przycisnąć widza.8
Efekty Specjalne: Najlepsza pod tym względem odsłona serii. 10
Klimat: Troszkę utracony na rzecz powszechnej akcji. 7.5



Podsumowanie: Najbardziej kasowa i dochodowa część cyklu. Istna przejażdżka rollecoasterem.
Ocena: 8.6


Tytuł: Obcy 3
Twórca: David Fincher
Data premiery:  18 Września 1992

Fabuła: Momentami troszkę naciągana, ale na wyraz oryginalna: 7
Napięcie: Trzyma widza aż do samego finału: 9
Efekty specjalne: Występują w mniejszym nacisku niż w poprzednich częściach. Desing Obcego i tak robi wrażenie: 8
Klimat: Powrót do mrocznych zakamarków i klaustrofobicznego klimatu: 8


Podsumowanie: Choć momentami dość naciągana warto obejrzeć choćby na zmianę aury i odmiennej scenografii.
Ocena: 8.0


Tytuł: Obcy - Przebudzenie
Twórca: Jean - Pierre Jeuanet
Data premiery: 12 stycznia 1997

Fabuła: Chaotyczna, ale powiela wszystko to, za co pokochaliśmy serie. 7.5
Napięcie: Owszem jest, ale to już nie jest to samo. 7
Efekty Specjalne: Robią wrażenie 9
Klimat: Trochę horroru, trochę akcji, trochę Sf. Każdy znajdzie coś dla siebie... 7


Podsumowanie: Zwieńczenie kultowego Obcego. Efektowne ale pozostawia lekki niedosyt. Dla koneserów.
Ocena: 7.6


Tytuł: Prometeusz
Twórca: Ridley Scott
Data premiery: 20 lipca 2012

Fabuła: Zrealizowana z wielkim rozmachem i pomysłem. Masa smaczków dla obeznanych fanów. 9
Napięcie: Źle zbalansowane jednak potrafi przycisnąć 8
Efekty specjalne: Większe, lepsze i...droższe. Technologia 3D robi swoje, nie każdy jednak to "kupi'. 8
Klimat: Jak na prequel przystało - zachowano, ale nie w tak wielkim stopniu jak oczekiwano. 7.5

Podsumowanie: Prequel od samego Ojca serii. Wiele pytań pozostało bez odpowiedzi, ale przynajmniej wiemy jak się to zaczęło. Dzięki za oświecenie Ridley!
Ocena: 8.1

niedziela, 24 marca 2013

Doghouse (2009) [Recenzja]



Tytuł: Doghouse
Reżyseria: Jake West
Scenariusz: Dan Schaffer
Gatunek: Horror, komedia

Z dzisiejszego menu polecamy... panów


Zamiast użalać się nad sobą, jak aspołeczny gówniarz, którego porzuciła dziewoja, od razu przeszedłem do patroszenia kolejnych regałów z filmami. Otóż tak się założyło, że ostatniego geniusza Kubricka "Oczy szeroko zamknięte" nie mają w mojej zacnej, ulubionej i ukochanej wypożyczalni filmów. Dziwny zbieg okoliczności spowodował, że raczej w najbliższych miesiącach nie odświeżę sobie tego kultowego dla mnie dzieła. No cóż przynajmniej troszkę odpocznę od ambitnego kina, i taki miałem zamiar. W moje łapska wpadło to coś, co trudno jednoznacznie zaliczyć do komedii, a jako, iż jestem fanem gore i lubię oglądać patroszenie flaków i tryskającą krew na cztery strony świata, nie mogłem tak porostu przejść obojętnie. Ale spokojnie, co za dużo to i świnia nie zeżre.

Nie lubię komedii, zaryzykuje stwierdzeniem, że nawet nienawidzę, jak już ma sięgać po te zalane bełkotem filmidła, to tylko te ocierające się o sferę kina grozy i ekstremalnego gore, bądź torture porn. Preferuje oczywiście te japońskie, mało znane perełeczki, które chciały powtórzyć genialny sukces "Tokyo Gore Police", ale ich potencjał ograniczał się tylko do patroszenia dziewczynek w spódnicach , przy ostrym sadomasochizmie, i wykorzystując przerośniętego, różowego wibratora w celu uzyskania satysfakcji seksualnej dla oprychów, których trudno nazwać ludźmi z prawdziwego zdarzenia, a ich obiekcje seksualne i chore preferencje są obiektem kultu w kraju kwitnącej wiśni, często polanym sosem groteskowej koncepcji. Gore i komedia to dobre połączenie, które często gości w moich przekonaniach kinofila. A jeśli połączyć jeszcze zombie movies? Z tego romansu musiało wyjść coś porąbanego. Od razu jednak zaznaczę, że Wielka Brytania to nie Japonia, wiec wszelcy miłośnicy gadżetowego fetyszyzmu mogą obejść się ze smakiem.

Vince i jego kumple nie mają łatwego życia. Dręczeni demonami z przeszłości i własnymi kobietami, postanawiają odreagować gdzieś na dalekim zadupiu, przy hektolitrach piwska, świetnej muzyki i narzekając na swoje życiowe partnerki, Jednak rekreacyjny wyjazd weekendowy szybko przeradza się w nierówną walkę o przetrwanie, bowiem wszyscy męzczyźni zostali już dawno pożarci przez kobiety, które dotyka nietypowy wirus przemieniający ich zombie. Teraz sześć bohaterów, to danie główne dla tych bestii.



Brytyjczycy zawsze w nietypowy sposób podchodzili do zombizmu w kinematografii. Ich dzieła o tej tematyce, różniły się znacząco od zachodniego potencjału. Wystarczy obejrzeć "28 dni później" Dannego Boyle, żeby przekonać się, jak bardzo różnią się truposze od Romery, który zarzucił tą konserwatywność już wczesnych latach 70-tych. Groteska w tej dziedzinie kinematografi, także nie jest im obca. "Wysyp żywych trupów" stanowi niezłą parodię, w której każdy fanatyk zombizmu wychwyci wiele smaczków, ukrytych w podtekstach scenariusza, rajcują one niczym małe dziewczynki, katolickiego księdza. Byłem przekonany, że owe dzieło Jake West'a, będzie trzymać się kurczowo tego tytułu, czerpiąc garściami z wytyczonych wcześniej, przez brytyjczyków ścieżek. Myliłem się jednak, reżyser zajmujący się głównie nietypowymi komediami, które zawsze zostają polane gorącym sosem dla miłośników uplatanych cycków we krwi, poszedł częściowo na łatwiznę. Częściowo, bowiem "Doghouse" stanowi dość oryginalną odskocznie od horrorów klasy b. Dostała się jednak świni kolejne perła.

Kobiety zombie, mogą okazać się jeszcze bardziej niebezpieczne niż moglibyśmy sobie wyobrażać. Zamiast używać swoich szczęk do rozszarpywania ciał, preferują nożyce, siekiery, toporki, wiertarki itp. Tak dobrze czytacie, najwidoczniej nie chcą sobie z panów urządzić banalną oklepaną ucztę, ale zabawę, która zostanie urozmaicona o hektolitry męskiej krwi. Krew tryka na wszystkie strony, a zgony bohaterów często przesadzone, mogą wywołać mimowolny zaciesz na mordzie. W sumie, to dobrze, że tak szybko owe filmidło przeradza się w taką jatkę, bohaterowie nie zapadają w pamieć, są mało wyraziści i grają momentami beznadziejnie, próbując rzucać sucharami, niczym Chuck Norris swoimi memami, ale po ich minach widać, że same dialogi w scenariuszu przychodzą im z trudem, i chrzanią od rzeczy. Dobrze, że stanowią mięso armatnie, które szybko przeradza się w papkę.

Momentami jest zabawnie, i żałośnie. Wybryki naszych herosów, to nic innego jak przesadzona wizja reżysera, która daje o sobie znać w ostatnich 25 minutach filmu. Potencjał był i zamiast bezsensownej masakry, West mógłby bardziej urozmaicić swoją ideę. Tak za to dostajemy do swojej ręki, opakowany w 95 minutach, jatkę, z tępymi dialogami, i śmiesznymi maszkarami, które polują na zmęczonych życiem, biednych panów. Wszystko zostaje zalane betonowych banałem, który zmierza ekspresem do burgerlandowych produkcji niskobudżetowych z rodem filmów Uwe Bolla. A szkoda bo mogło być tak piękne, jednak cały ten zakichany i wypaczony bełkot ratują efekty gore, które zadowolą każdego fanatyka, który dawno nie zasmakował krwi, oczekują coraz to więcej uplatanych cycków we krwi.

"Doghouse" to piękna opowieść o miłości i zdradzie. Miłości do kobiet i vice versa. Film idealnie nadaje się na walentynki i dzień kobiet, lecz raczej dla singli, którzy narzekają na dzisiejsze kobiety, bądź w ogóle je nie mieli. Odradzam jednak tego seansu feministką. Rajcuje tylko gore, które przy odgłosie gruchotanych kości i tryskającej jak szampany kierowców Formuły 1, krwi. Jednak to jest za mało by trafić nawet w najbardziej wypaczonych widzów, to bezsensowny, banalny i tępy seans dla tych, którzy nie muszą się obawiać o przepocenie mózgu podczas oglądania. Ja lubię gore i zombie, dlatego nieco podwyższam ocenę, jednak kolejne podobne dzieło zamawiam pod batutą innego reżysera.

OCENA: 6.0

Z innej Beczki: Ruchomy zamek Hauru (2004) [Recenzja]



Tytuł: Ruchomy zamek Hauru / Hauru no ugoku shiro
Reżyseria: Hayao Miyazaki
Scenariusz: Hayao Miyazaki
Gatunek: Anime, fantasty

W zwierciadle inności


Paradoksalnie rzecz ujmując - toniemy w głębokim gównie. Nie ma nawet powodów by podrapać się w odbyt. Kino rozrywkowe już nie istnieje. Ale nie mówię tu o tradycyjnej formie kręcenia filmów, chodzi o animacje. Disney wydaje się być wyruchanym na wszystkie sposoby koncernem, a Dreamworks niema pomysłów jak przyciągnąć widzów do kin za pomocą trójwymiarowej animacji. Ah no tak, podkręcić wszystko w 3D. Czasy Shreka i Toy Story już dawno minęły, teraz animacje to marne zużyte gumki kopiujące patenty z poprzednich epok. Co na to wpływa? Kryzys i moda 3D. Pierwszy nieunikniony, drugi bezlitosny. Wiadomo, przecież jak przyciągnąć widzów do kin, opakować gówno w efekty 3D. Bo przecież chyba każdy marzył by swojego ulubionego mamuta z Epoki Lodowcowej w końcu zobaczyć w pełnym trójwymiarze? Tfu.. Marzenia są przecież przereklamowane, tak jak dzisiejsze animacje... Przejdźmy jednak do rzeczy. Zapraszam do recenzji kolejnego ruchomego obrazka. Have a Fun.

Penetrując kino azjatyckie, nie mogłem pominąć anime. Nie o dziś wiadomo, że to już część masowej kultury Japońskiej, która w ekspresowym tempie niczym pociąg w teleexpresie, przyjęła się także w Europie. Nie chodzi bynajmniej o te stritce masowe anime, czy też zakrapiane erotyzmem i perwersjami króciutkie Japan Anime Extreme. Zajmiemy się czymś bardziej ambitnym. Jeśli takie twory jak "Księżniczka Mononoke' czy "W Krainie Bogów" zrobiły na Tobie wrażenie, a nazwisko Miyazaki jest Ci mniej obce niż nazwisko prezydenta Czech, to zapraszam do dalszej lektury, jeśli jednak rajcują Cię tylko animacje typu "Shrek" i na widok tradycyjnej "kreski" coś Cie skręca w środku, bo przecież to przestarzała konwencja, to w tym miejscu możesz zakończyć swoją lekturę. Tylko pamiętaj, jak zgwałcą Cię wpółcześni wizjonerzy kina animacji, to nie przychodź z płaczem do mnie...

Hayao Miyazaki, to bez wątpienia jedna z najbardziej wpływowych osób w światowej kinematografii. Wszak to on stworzył nurt zwany "anime". Jego dzieła są nietuzinkowe, ponadczasowe i wywołujące spore zainteresowanie. Nic dziwnego, bo historie przedstawione w jego animacjach to prawdziwy majstersztyk. Zważywszy na fakt, iż "W Krainie Bogów" oceniam jako pretendent arcydzieła kinowej animacji, a "Księzniczke Monoke" widziałem już setki razy, sięgnałęm po jedno z najnowszych światów jaki wykreował Miyazaki w swojej animacji. "Ruchomy Zamek Hauru" potwierdza to, że anime może mieć głębie, i wcale nie chodzi tu o efekty 3D.

Rzecz dzieje się w fikcyjnym, bliżej nieokreślonym miasteczku. Sohpie, nieśmiała dziewczyna, pewnego razu zostaje na nią rzucona bezwzględna klątwa i przemienia się w staruszkę. A wszystkiemu winna Wiedźma, która znikła tak szybko, jak się pojawiła. Zrozpaczona Sophie ucieka z rodzinnego miasteczka, który wkrótce na tle wojny domowej ulegnie destrukcji. Sophie odnajduje schronienie w dość nie typowym miejscu, mianowicie w wielkim ruchomym zamczysku. Spotyka tam bardzo dziwne osobowości...

Początkowo sądziłem, że Miyazaki przedstawia nam starość na tle wojny i robi to jak zawsze, w okrzesanej barwami formule. Ale to tylko przesłanie i puenta, bo "Ruchomy Zamek Hauru" to znacznie coś więcej niż Wam się początkowo wydaje. Genialnie przedstawiona historia pełna bogatych osobowości i świetnie przedstawionego świata - to czynniki charakteryzujące te dzieło. Miyazaki kolejny raz zahacza o problemy współczesnego społeczeństwa, czerpiąc przy tym zarówno z bogactwa kultury wschodniej, ale także z zachodniej. Mimo ogromnego postępu technologicznego, dzieła mistrza są w tradycyjnej formie. To jednak ogromna sztuka, by w takiej tradycyjnej konwencji przedstawić poruszający obraz. Dowodzi to tylko, że nie trzeba wielkiego nakładu pracy i opierać się o mode trój wymiaru, by stworzyć coś co długo zapadnie w pamięć widza i skłaniając go do dalszych przemyśleń, refleksji i non stop być zaskakiwany przez to, co serwuje nam w obrazie Miyazaki. Dzieło na przekór współczesnego kina infantylne, ale stanowiący niezłą aluzję i pewną formę odreagowania od popularnej konwencji tworzenia kinowych animacji. Spektakl barw i emocji.

Ruchomy Zamek Hauru można przyrównać do sztabki złota, przy której można się zachwycać na wiele sposobów. Kolejny raz, jak w przypadku Krainy Bogów, postacie są wielowymiarowe i złożone. Dość dziwaczne, niespotykane, trochę mistyczne i baśniowe - jednak to elementy spotykane własnie w animacjach Japońskich. Jest to na swój sposób wyjątkowe i dla mnie to coś bardziej fantastycznego, niż uosobione ludzkimi cechami zwierzęta. Miyazaki zabiera nas w fantastyczną podroż do inności i odmienności, skłaniając potencjalnego odbiorce do niebanalnej rozkimy. Soundtrack płynący z tego nieokrzesanego arcydzieła, dosłownie miażdży niebanalnym scorem i choć hipnotyzującym Themem, to bez wątpienia miodnym dla uszu. k\Kolejny powód do nucenia podczas porannego golenia.

Właściwie dla kogo? Przede wszystkim dla fanów Japońskiej, ponadczasowej animacji, ale także dla tych którzy szukają czegoś naprawdę wyjątkowego. Wystarczy przeglądnąć twórczość Miyazakiego, by mieć pełen obraz arcydzieł prawdziwej, genialnej inności, które próżno szukać w amerykańskiej stajni. Trudno oprzeć się tezie, że takich pięknych animacji jest jak na lekarstwo i warto coś w tym kierunku zrobić. Przede wszystkim odstawić komercyjne wydmuszki i sięgnąć po coś, naprawdę oryginalnego mający swój urok i przedstawiający historię, która poruszy niejednego widza. 
Dziś wielcy twórcy animacji spijają tylko śmietankę, mając widza w głębokim poważaniu. Japońskie anime rzuci Was w wir fantastycznych światów, w którym każde na nowo odkrywanie ich stanowi całkiem odmienne, niepowtarzalne doznania. W tych światach nie znajdziecie psuedointelektualnej paplaniny. Znajdziecie poetyckie piękno walki dobra ze złem, miłości z nienawiścią i pozorną prostotę, za którą kryje się poruszająca na swój sposób historia. Ja tymczasem kończę, zanurzając się kolejny raz w świat twórczości mistrza Hayo Miyazakiego. Wam radzę zrobić to samo...

OCENA: 8.5

Z Innej Beczki: Full Metal Jacket (1987) [Recenzja]



Tytuł: Full Metal Jacket
Reżyseria: Stanley Kubrick
Scenariusz: Stanley Kubrick
Gatunek: Dramat, wojenny

Born to kill


Patrząc na premiery kinowe i dvd, zaczynam się coraz bardziej zastanawiać dokąd zmierza współczesne Hollywood. Same sequele, remaki, a jak już coś oryginalnego wyjdzie, to rzecz jasna rajcuje tylko wypatroszoną klientelę. Weźmy na celownik takiego "Teda", niby odniesienie do amerykańskiej popkultury, ale sam film jest tylko marną przekąską dla widzów, którzy w filmach doceniają idiotyczne poczucie humoru. Miś, który nie posiada przyrodzenia, stanowi dla niego istotny problemem, bo oprócz ćpania, chciałby jeszcze bzykać jakieś cytate blond niunie. Pytanie, jak bardzo trzeba być wypaczonym widzem, by sięgać po takie tytuły? Ja podziękuję, postoję jak na razie przy klasykach...

Marzec, a więc przyszedł czas na koleją produkcje Kubricka. Po "Full Metal Jacket" sięgałem wiele razy i za każdym razem, gdy wpatrywałem się w te ruchome obrazki, dostrzegam coraz więcej przekazów jakie serwuje nam mistrz. W przeciwieństwie jednak do Tarantina, który z gówna potrafi ulepić pomnik, to Kubrick nawet w najprostszej scenie, ukazując jednocześnie dramaturgie i emocje, potrafi dla widza przesłać ukryte podteksty. Nie inaczej było w "Full Metal Jacket", który z pozoru przypomina film wojenny, stanowiąc odpowiedź na "Czas Apokalipsy" genialnego Coppoli. Z pozoru, bo tak naprawdę trudno klasyfikować to dzieło do wojennej kategorii. To przede wszystkim opowieść o słabościach ludzkich, tak głębokich i dosłownych, że celują tylko w inteligencję odbiorcy. I jak nie nazwać tego gościa Mistrzem?

Na początku poznajemy oddział szkoleniowy, który pod wodzą demonicznego i stanowczego sierżanta Hartmana, przygotowuje grupę młodych ludzi na spotkanie z bezlitosną wojną w Wietnamie. Potem Kubrick bezpośrednio przenosi nas w realia toczącego się na polu bitwy piekła. Film nie byłby przecież taki niezwykły, gdybyśmy oglądali toczące się walki na fontach, to tylko pretekst do następnego etapu jaki przygotował dla nas reżyser.



Obraz można śmiało podzielić na dwie części. Jak wyżej wspomniałem, pierwsza przenosi nas do obozu szkoleniowego. Poznajemy tam Dżokera, który wraz z innymi młodzieńcami przystępuje do służby wojskowej. Jednak najbardziej intryguje nas postać stanowczego sierżanta, który twardą ręką prowadzi ten oddział. Trzeba zwrócić tutaj uwagę na genialną grę aktorską, a przede wszystkim na R. Lee Ermeya, i jego kreacje. Jego teksty zapamiętam na dłużej niż wszystkie suchary Karola Strasburgera razem wzięte. Intryguje jeszcze bardziej niż Marlon Brando jako Pułkownik Walter E. Kurtz w "Czasie Apokalipsy" Francisa Ford Coppoli. Najważniejsze dla reżysera było to, abyśmy w pierwszej części poznali jak zwykli młodzi ludzie przeobrażają się w bezlitosne maszyny do zabijania, pozbawienie jakiegokolwiek człowieczeństwa, gotowi do przerobienia żółtków w zgniłą mielonkę dla psów. Urodzeni, by zabijać, gotowi do pociągnięcia za spust swojej ukochanej. Gdy przejdą ten test, nie są zwykłymi żołnierzami, to bezlitosne bestie. Dosłownie i w przenośni. 

Drugi etap scenariusza przenosi nas już do Wietnamu. Dalej obserwujemy losy Dżokera, który dostał się do oddziału dziennikarskiego, jako korespondent wojenny. Znudzony ciągłym pisaniu o newsach dotyczących amerykańskiej marynarki wojennej, nie może doczekać się chwili, kiedy wyląduje na prawdziwym polu bitwy. Wraz ze swoim fotografem dostaje zadanie, by odnaleźć i dołączyć do oddziału, który dzielnie walczy na dalekich frontach Wietnamu i udokumentować ich każde działania. Gwoli ścisłości nie jest to typowa naparzanka o losach amerykańskich Marines, którzy polegli w Wietnamie. Cały film posiada tyle ukrytych przesłań, jakie można dostrzec w każdej linijce napisanego scenariusza. Przejdźmy jednak do sedna sprawy.

Kubrickowi zależało najbardziej, aby widz skupił na bohaterach, którzy ostrzeliwują kolejne wrogie jednostki w miejskiej dżungli. Każdy z ich jest gotów, by zabić z zimną krwią. Z początku sam Dżoker nie wie czego chce. Przeciwny masowemu mordowaniu żółtków na polach ryżowych (kobiety i dzieci), jednak jego przekonania zostaną wystawione na ciężką próbę, czy naprawdę wie więcej o wojnie niż resztą oddziału. Czy będzie gotowy powstrzymać swoją presje i rozstrzelać każdego co staniu mu na drodze? Te odpowiedzi, zostaną udzielone, ja już wiem jakie są i nie chce wam psuć zabawy, bo odkrywanie przekazów i manipulacja nad widzem to największe atuty twórczości Kubricka. Urodzeni, by zabijać. To niejedyny przekaz płynący do widza.

"Full Metal Jacket" to nie film wojenny, to bezpośrednia krytyka sensu wojny. Kubrick zawsze chciał w niezwykły sposób skrytykować nawet amerykańską marynarkę wojenną, zrobił to w mistrzowski sposób, a najlepszym na to dowodem jest właśnie ten film. Żołnierze, których poznajemy, to tylko pionki w grze mistrza, sama wojna to tylko pretekst Kubricka i ostra krytyka ze strony reżysera. Ostatnie 15 minut filmu utwierdzą was w przekonaniu jak bardzo wojna zmienia ludzi. "Urodzeni, by zabijać, ale czy gotowi by zabić?" Rzekłem.

To najlepszy film opowiadający o lasach Marines w Wietnamie. "Czas Apokalipsy" i "Full Metal Jacket", to z pozoru prawie te same dzieła. Z pozoru, lecz w ogólnym rozrachunku oba te filmy niosą ze sobą tyle przekazów, że nie połapie się w tym zwykły kinofil. Jeśli pokochałeś "Czas Apokalipsy", to "Full Metal Jakcet" zapisze się w twojej głowie jako najlepszy przekaz płynący z wojny. Szkoda tylko, że nie każdy potrafi docenić krytykę Kubricka, większość dostrzega to filmidło jako kolejną produkcję o wojnie w Wietnamie, drapiąc się jednoczenie po swoich genitaliach. Ci jednak widzowie są niczym jak Marines w obozie szkoleniowym, zmanipulowani do sedna swojego człowieczeństwa. Smutne to, a jakże prawdziwe, niech się oni jednak trzymają z daleka od tego dzieła, bo może zostać zgwałcone niczym perełki azjatyckiego kina przez Amerykanów, którzy przerabiają to na swoje mięso. I komu tutaj polecić Twój geniusz, Kubricku?

OCENA: 9.0

sobota, 9 marca 2013

Slasher - banał czy artyzm?



W niniejszym artykule, chciałbym przedstawić gatunek kinowej grozy jakim jest Slasher. Bynajmniej nie chodzi o to, by omówić ten popularny podgatunek, lecz zastanowić się nad kwintesencją owego odłamu. Znaczenie, jakie odegrało w horrorze Slasher, nie powinno kogoś nadzwyczajnie zdziwić, to wciąż najbardziej powielany i najpopularniejszy gatunek filmowego horroru. Slasherom zarzuca się wiele: banalność przekazu, płytkie przedstawienie historii i mało odkrywczą koncepcje. Jednak warto pochylić się nad tym gatunkiem i odpowiedzieć sobie na z pozoru, proste pytanie: Czy tworzenie Slasherów nadal może być sztuką, czy to jednak przykład "zmęczonego materiału"? By to odkryć, należy wchłonąć w niezwykły i kultowy świat slasherowych produkcji. Jedni się wynudzą jak na mszach kościelnych, a dla drugich będzie to nostalgiczna podróż rollecoasterem do najważniejszych produkcji w historii gatunku horror. Czy na pewno chcecie zwiedzić ten świat?

Ja bynajmniej tak. Jednak przesuwając się po osi czasowej, nie tylko będziemy zaglądać w przeszłość. Rzucimy okiem na współczesne Slashery, jednak o tym za chwile. Bez wątpienia większość kultowych horrorów to przede wszystkim Slashery. Gatunkowo charakteryzuje się niczym nadzwyczajnym. To najprostsza formuła, która nie grzeszy oryginalnością. To gatunek który zachowuje swój styl. Próbowano łamać konwencje Slashera, wprowadzając nowe wątki i rozwiązania. Na to też przyjdzie czas, jednak czym tak naprawdę jest filmowy Slasher?

O co kaman?

Slasher - rodzaj horroru filmowego, którym nieodłącznym elementem jest kilku bohaterów, którzy zaczynają ginąc z rąk seryjnego mordercy, psychopaty lub w dziwnych okolicznościach. Tak brzmi najprostsza formuła nakreślona jako schemat hororrowego Slashera.  Twórcy wielokrotnie "naginali" tą definicje, czyniąc filmowy Slasher bardziej oryginalnymi produkcjami. Nieodłącznym elementem, stał się odłam, nazwany przez wielu fanów jako "Teen Slasher". Szkolne Slahery z pozoru miały mieć typowo młodzieżowy klimat, jednak zbyt duża popularność tego odłamu, spowodowała, że Teen Slashery to także mocne oblicza horroru, które także zapisały się w kartach kinowej grozy. Pomimo schematycznego nakreślenia, Slasher to jednak coś więcej niż niewinne mordowanie szkolnych uczniów.



Początki

Na filmowej osi czasu, popularność tego gatunku datuje się granicach lat 80, 90 XX.w. Wtedy Slashery miały swój rozkwit i były z miejsca rozpoznawalne jako część amerykańskiej popkultury. Wówczas horror kojarzył się tylko z Shasherem. Korzenie tego gatunku, wbrew pozoru sięgają jednak daleko wstecz..Wielu uważa, ze początki slasheru sięgają wraz z premierą "Psychozy" mistrza Alfreda Hitchock. To on utożsamił suspens z czymś bardziej realnym i nieprzewidywalnym. Utożsamił zło konieczne z człowiekiem. Choć  "Psychoza" to dreszczowiec, coś w tym jest, żeby  obarczyć Hitchocka brzmieniem wprowadzenia do kina słowo "Slasher". Sądzono wówczas, że dzieło Alfreda to swoisty zimny prysznic, na tle odchodzącego do lamusa Monster move. A Hitchock poszedł w inną stronę, oddalając się od utartych ścieżek, oferując suspens jaki wówczas mało powielano w kinie. Morderca w domu, zaraz zajrzy pod prysznic - bardziej realistyczne i straszniejsze niż wielka kałamarnica atakująca miasto. Slasher się narodził, poprzez cesarskie ciecie, dosłownie...

Próbowali także Tobe Hooper i Wes Craven,. Ten pierwszy poszedł w nieco, bardziej wówczas popularną kanwę zwaną gore, toteż trudno wywnioskować, że "Teksańska masakra piłą mechaniczną" jest typowym schematycznym Slasherem. Natomiast ten drugi, nieźle kombinował, bo jego głośny debiut "Ostatni dom po lewej" mógł okazać się swoistym Slaherem. Ale to jeszcze nie było to. Wyglądało to w ten sposób jakby świat czekał na idealnego Slahera, tak banalnego, tak kiczowatego, że aż tak realistycznego, że wszyscy zakrzyczą z wrażenia. Krzyczeli wówczas w kinie, nie tylko z wrażenia, ale także z przerażenia. Czekali na proroka, który rozpocznie  sezon na "slasherową mode" w kinematografii.

Nadszedł Halloween

Carpenter nie bez powodu premierę swojego filmu wyznaczył na 31-ego Października. Powstały w 1978 kultowy "Halloween" Johna Carpentera, było niskobudżetowym tworem, o klimacie małomiasteczkowym. Ale to było coś więcej, bo reżyser skroił dzieło które postawiło przysłowiową" kropkę nad i" w gatunku horror. Historia tak banalna jak 2+2 jednak tu się liczył SUSPENS, który tak naprawdę był banalną formą. Oraz postać tego złego, czyli brata głównej bohaterki. Historia mordercy, który w dniu halloweenowego święta wcale nie chce się bawić w głupie zabawy w typu "cukierek albo psikus", zamiast krojenie dyń bardziej go rajcuję zarzynanie nastolatków błąkających się w halloweenową noc. Trafnie. A wszystko to przez uraz jaki doznał gdy był małym chłopczykiem. Dalszą historie wszyscy znają jak Ojcze Nasz. Swoją karierę  zaczynała tu ceniona aktorka Jamie Lee-Cutis.  I w tym punkcie warto coś jeszcze zaznaczyć. W Slasherach swoje role zaczynali znani i popularni aktorzy. A więc John Carpenter upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Rozwinął pojecie Slasher, doprowadzając do jego popularności, oraz otworzył szerzej drzwi do kariery młodej wówczas Curtis.

Kultowo...



Horror został doszczętnie  spenetrowany przez popularne Slashery. Zamiast gorzkich efektów specjalnych zaczynała się liczyć banalność i prostota. Teraz tak wyglądał horror .Do bólu przewidywalny. Ale dopóki widzom nie znudziły się zamaskowani psychopaci, to wciąż  był to gatunek który  potrafił straszyć.
Mimo takiej popularności, powstało mało Slasherów, które były do siebie podobne. Wielu z nich, choć w gruncie rzeczy bazowała na znanej formule, twórcy karmili nas swoimi wizjami slaherowego popytu. W końcu inne czynniki zaczynały być ważne, aby wyróżniać się na tle znanej ferajny. Pierwsze skrzypce zaczynały grać nie tylko postać zamaskowanego psychola, ale także umiejscowienie akcji. Na pierwszy plan wysuwa się nieśmiertelny "Piątek 13-stego". Krytykowany wielokrotnie przez wizjonerów branży filmowej za banalność przekazu. Bazując na wciąż sprawdzonej formule, za dosłownie garść centów, udało się spłodzić twór, który namieszał sporo w kulturze horroru. Górskie lasy, to wymarzone miejsce by odciąć się od totalnej rzeczywistości i ciągłego wyścigu szczurów. Grupa nastolatków, bynajmniej nie chciała w ten sposób poszerzyć wiedzę biologiczną, wpatrując się w klimatyczną faunę górskich lasów. Chodziło o seks, czy to w namiocie czy to w górskim wynajętym domku. Bez znaczenia. Liczyło się jedno- spuścić się na ciało swojej partnerki, w środku dziewiczych lasów. Kultowa scena w namiocie na początku filmu - kto ją nie pamięta?
Poszaleć chciał ktoś jeszcze Jason Vorheesse, który wyróżniał się hokejową maską na twarzy. W przeciwieństwie do Myersa z "Halloween", Jason był postacią bardziej prymitywną. W końcu on nie spędził lata w psychiatryku, on wiedział od początku czym jest zło. "Piątek 13-tego" to najprostszy przykład, na to, jak łatwo zrobić horror. Tym razem to jednak las był elementem suspensu. No bo, jakby nie patrzeć, nie uciekniesz do sąsiada by zadzwonić po pomoc? Uciekasz przez las, las który Jason zna jak własną kieszeń. I ty też powinnieneś znać ten las, dopisując słynny Friday 13th do kanwy historii horroru.



Dla Kevina Bacona, wcielenie się w role jednego z nastolatków w Friday13th, było z pozoru czymś mało infantylnym, Jednak dopiero ta rola, sprawiła, że zainteresowały się nim twórcy z dalekiego Hollywood. Nieco inaczej przebiegała rola młodego Johnnego Depp'a. Miał się wcielić w role Glenna, 13-letniego chłopca, który przyjaźni się z Nancy. Wes Craven wkroczył do akcji, spładzając nie tylko wyjątkowego jak na tamte czasy Slashera, ale także filmową gwiazdę kina. Obiekt tysięcy westchnień dziewcząt z całego globu- Johnny Depp rozpoczął swą karierę u boku mistrza horroru Cravena. Wes Craven, uważnie przyglądawszy się rozwoju popularnego Slasheru, wprowadził coś szczególnego. Banał i prostota w jego wykonaniu to za mało. Slasher nabrał wyjątkowych rumieńców, za sprawą "Koszmaru z Ulicy Wiazów". Na tle prostackich Slasherów, dzieło Cravena było istną manną z nieba. Tworzenie horrorów, a w szczególności Slasherów stało się sztuką. Przebieg  sukcesu słynnego "Koszmaru.." znają chyba wszyscy. Masa kultowych scen, sprawiła, że omawiany podgatunek stał się bardziej oryginalny. I nie wystarczył już las i grupa rozwydrzonych nastolatków. Potrzebowano czegoś wyjątkowego, a Craven właśnie to zaserwował.

Sukces Cravena przełożył się też na coś innego. mianowicie na powrót efektów specjalnych do kinowej grozy. Miało to także przełożenie na czarny charakter. W gwoli tej teorii, poszedł zapewne Tom Holland, utożsamiając zło konieczne w roli zabawki dla dzieci, które w końcu może dostać każde dziecko, na każde tupnięcie nóżką. Oryginalność stały się otworem do sukcesu."Laleczka Chucky" to wciąż  stary dobry Slasher, jednakże wzbogacony o immersje niespotykaną dotąd w kinowej grozy. Obraz Hollanda wzbił się na szczyty filmowego Slasheru. Wydawało by się mogło, że wszystko w tym temacie zostało powiedziane. Bynajmniej do roku 1990.

Suspens przede wszystkim

Akcja dziejąca się na ekranie, miała skrócić drogę dotarcia do widza, który zaczynał oczekiwać czegoś więcej, niż utartego do bólu schematu. Trzeba było wyskoczyć z nakreślonego szablonu, oferując suspens, który miał urealnić immersje z widzem. "April Fools Day" był czymś na wzór "rzeczywistego horroru". Ocierając się o granice  filmowego thrilleru, udało się skrócić drogę dotarcia do widza. Głownie za sprawą wplątanej  fabuły, która była na przekór mocno nieprzewidywalna. Bliźniaczo podobna koncepcja wylewała się z ekranu "My bloody Valentine", pomimo nieprzewidywalnego zakończenia, uprzednio trzymając widza w niepewności, Slasher stał się realny, utożsamiając się ze światem rzeczywistym. Lata 90, właśnie przeżywały taki rozkwit, przeze mnie nazywany realnymi Slasherami. Idąc tym tokiem, wyłpać można znane Teen Slashery z lat 90. "Wszyscy kochają Mandy Lane", "Koszmar minionego lata", to produkcje, które stawiały na realny przekaz poprzez zastosowanie suspensu. Jednak, dopiero słynny "Scream" zdmuchnął wszystko z powierzchni ziemi, a na stołku reżyserskim zasiadł nie kto inny jak Wes Craven. "Krzyk" oferował jednak coś więcej, mianowicie specyficzny kicz. W filmie przewijały się znane produkcje wyreżyserowane przez samego Cravena, naprzykład grupa nastolatków oglądająca "Koszmaraz Ulicy wiązów". Zabieg miał urealnić obraz, czyniąc go realnym horrorem. Nieprzewidywalna koncepcja, sprawiła, że "Krzyk" to najbardziej oryginalny twór z kart horroru, a przecież to wciąż, można rzec, banalny Slasher. Craven, rozpoczął mode na horrory, które nawiązywały do otaczającego nas świata. Następstwie powstały takie dzieła jak "Kłamstwo" czy omawiany wcześniej "Koszmar  Minionego lata". Szkoda tylko, że przez wiekość widzów, taka konwencja kojarzy się z komedią, co dla mnie jest wciąż nie do zaakceptowania

Współczesne Slashery - czyli w oparach remaków

Na postawie, tego co napisałem, bez problemu można wywnioskować, jaką drogę przebył filmowy Slasher. Jak każdy gatunek filmowy, by oddalić się od wyznaczonego schematu, przeżywał co jakiś czas rewolucje,. Czy Slasher dziś to wydymana koncepcja? W gruncie rzeczy tak, wszystko w tym temacie zostało powiedziane. Dziś gdy do kin wchodzi jakiś horror z podgatunku Slasher, zazwyczaj czerpie on pełnymi garściami ze znanych kultowych produkcji. Brakujące ogniowo wypełniają jedynie Francuskie Slashery, które zważywszy na mocną treść klasyfikuje się jako gore, i choć wciąż ze znanej koncepcji, są dowodem na to, że można  ulepić coś na przekór. Dziś trudno kogoś przestraszyć Slasherem, ale można przyciągnąć uwagę. Remake stały się już dawno rozpoznawalnym elementem kina, na stół lądowały także znane nam, wszystkim Slashery. Świadczy to jedynie o słabej kondycji współczesnego kina, bo najprościej przyciągnąć uwagę znana marką w odświeżonym obrazie. Sprzedaje się to prawie tak samo jak krew i cycki. Więc tak naprawdę, jeśli szukacie dobrego "dzisiejszego Slasheru" warto rzucić okiem na francuskie horrory, albo oddać się w ręce mało znanym horrorom, którym bliżej do thrillerów. Dobrym przykładem jest chociażby australijski "Wolf Creek" czy "Eden Lake", suspens wciąż zachowano, a więc nie jest tak najgorzej.

"Eden Lake" to przykład Salsheru, który wciąż tkwi potencjał realnego suspensu


Na zakończenie.

Powyższy artykuł, równie dobrze, może być niezłym przewodnikiem po świecie filmowej grozy. Osoby, które tak naprawdę chcą się na poważnie zająć horrorami, warto zacząć do slasherów i to w różnej formule, czy od tych najbanalniejszych lecz najbardziej kultowych, czy od tych które specyfikacją jest nietypowy suspens i wcale nie trzeba przy tym przejmować się współczesnym realiom kina. Doszliśmy do punktu naszych rozważań. Czy zatem Slasher to banał czy sztuka? I jedno i drugie, bo banałem także można wzbić się na wyżyny, wystarczy pomysł. A sztuką jest to, by suspensem jakim charakteryzuje się ten podgatunek, stać się ikoną popkultury. Chcąc, nie chcąc, te filmy zapisały się w kinowej grozę grubą kreską, i choć wypatrujemy kolejnego rewolucjonisty, który do tak wspaniałego podgatunku wprowadzi choć troszeczkę oryginalności, będziemy do zgodnie wdzięczni Zawsze, znajdzie się ktoś, kto dorzuci choć małą cegiełkę. Po cichu liczę, że Slasher kiedyś znowu przebudzi się z głębokiego snu. Czego sobie i Wam życzę.

czwartek, 7 marca 2013

Z innej Beczki: Zagadka Zbrodni (2003) [Recenzja]



Tytuł: Zagadka Zbrodni / Salinui chueok
Reżyseria: Joon-ho Bong
Scenariusz: Sung Bo ShimJoon-ho Bong
Gatunek: Dramat, kryminał

Śledztwo z pod ciemnej strony...


Echa Oscarowej gali, jeszcze na dobre nie przebrzmiały, to na dzień dzisiejszy w ogólnym rozrachunku, trudno jest cokolwiek wywnioskować. Dokąd zmierza amerykańskie kino? Czyżby polityczno - metaforyczne dzieła znalazły swe ujście także na prestiżowych eventach? Poziom filmowych Oscarów nie jest co prawda tak tragiczny jak w zeszłym roku, ale wyraźnie Oskary 2013 roku dały jasno do zrozumienia, że czas na młodych, ambitnych twórców, a starzy wyjadacza muszą w końcu ustąpić miejsca młodym wizjonerom. Oby tylko nie podążali utartymi ścieżkami, jak ich podstarzali braciszkowie. Ruchome obrazki to wciąż biznes dla doświadczonych, gdzie liczą się portfele przeciętnych zjadaczy chleba, nie dbając o gust wyszukanych widzów. A co serwują w kinie? Popcorn, a co mają serwować? Naleśniki z serem? Porzućmy ten burdel i przenieśmy się na Koreańskie kino. Choć nie mam przy sobie nożyczek i eleganckiego krawatu , myślę, że wiosenny tłusty sezon nowych recenzji, uważam za otwarty.

Gust widza łatwo można przyrównać do talerza z obiadem. Jedni, jak co niedziele, lubią odgrzewane kotlety. I o ile nawet odgrzewany kotlet może smakować wyśmienicie, to efekt długotrwałej zgagi nie jest tak wcale łatwo zgładzić. Jak najlepiej rozpocząć tłusty sezon filmowych recenzji? Od solidnego kopa w ryj na opamiętanie... Czy ktokolwiek, piękniej wyobrażał sobie początek miesiąca? To może na odmianę coś orientalnego? Ja pokusiłem się o dokładkę serwując sobie kolejny raz mój ulubiony thriller o kryminalnych rumieńcach. I już wiem, że Sherlock i spółka mogą odwiesić kapelusze, a słynny detektyw William Somerset z "Siedem"może w końcu pójść na emeryturę. ..

Zawsze będę to powtarzał, że amerykańskie kino nie dorasta do pięt azjatyckiemu. Amerykański sen kiedyś się skończy, a na azjatyckim rynku wciąż kwitnie wiśnia, zdobiąc gust kinofila ładnymi ozdobami. Spory odsetek genialnego azjatyckiego kina, stanowi koreańskie. "Zagadka zbrodni" to nie jest banalny film, obejrzałem go sporo razy i często wracam do tego zacnego dzieła. Kryminały za oceanem wraz z Sherlockiem, już dawno straciły swój smak, natomiast Zagadka zbrodni w oparciu o tło, na jakim została wykreowana, wciąż pobudza kubki smakowe widza.


Nic bardziej mylnego, bo wcale reżyser nie musiał mieć bogatego inwentarzu narzędzi, by wyrzeźbić tak staranne dzieło. Wystarczył talent, realia Korei w 1986 roku i historia częściowo oparta o prawdziwe zdarzenia. "Zagadka zbrodni" opowiada historie pewnego seryjnego mordercy, który za target obrał młode kobiety. Najpierw brutalnie gwałcąc by potem porzucić w gęstej trawie. Śledztwo prowadzi lokalna policja, w tym doświadczony detektyw Park Doo - Maan, i jego współpracownicy, stosujący niekonwencjonalne metody działań. Wszystko się zmienia, kiedy dołączą do nich młody ambitny detektyw z Seulu. Wychodzi na jaw, że morderca zabija w deszczowe noce i tylko kobiety noszące na sobie czerwoną odzież. Z pozoru zwykłe śledztwo, odmieni wszystkim detektywom dotychczasowe życie..
Cała zabawa polega na tym, że reżyser umiejętnie manipuluje widzem. Wiele scen jest porostu na maksa przesiąknięte realizmem i wymowną koncepcją. Cała otoczka kryminalna jest mroczna, ale nie brakuje innych, bardziej wymownych aspektów. Głowni bohaterowie to isnty majstersztyk. Każdy z nich ma swoje przekonania, charakteryzując się złożolnością. Obsada to genialna mieszanka osobowości i owocny mariaż charakterów. W tym momencie amerykańscy twórcy mają się czego uczyć od skośnookich braci. Jednak dopiero historia stanowi idealną przystawkę do głównego dania. Film został usytuowany na koreańskiej prowincji na bardzo "trudnym" tle historycznym. Masa politycznych przekazów i odniesień, bardzo solidnie kształtują oryginalność tego mocnego kryminału. Wiele scen wstrząsa widzem, uderzając bez ostrzeżenia.

Genialność filmu podkreśla realizm zdarzeń i niezwykły klimat. Prawo w Korei w tych czasach było niezwykle skomplikowane, a każdego nowo przesłuchanego świadka, jak zawsze należy ostro skopać by udowodnił, że to on jest mordercą. Wszystko jednak się zmieni nie do poznania, a końcowe sceny są bardziej wymowne niż wszystkie inne amerykańskie thrillery. Trudny okres w tych czasach dla Korei stanowił punkt kulminacyjny jaki obrał sobie reżyser. Jednak odniesienia jak wywołuje film dotyczy każdej jednostki kulturowej, bo film pozostawia "otwartą furtkę" , a widz ze ściśle określonego szkicu skłoni się ku niebanalnym refleksjom. Niema nic podane na tacy, to kryminał dla wymagających widzów. Ale własnie tym charakteryzuje się koreańskie kino, które ze względu na "wymagania' powinien ocenić każdy szanujący się widzi. a "Zagadka zbrodni" jest niezwykłe twardym dowodem.. w tej sprawie.

Może i za bardzo gloryfikuje, jednak mnie koreańskie filmy nigdy nie zawiodły. Każdy nich u widza pozostawia coś więcej niż napisy końcowe. Film to sztuka, i w kinie azjatyckim widać to podwójnie.
Ten kto nie zna kina azjatyckiego (szczególności koreańskie ruchome obrazki) jego gust filmowy jest tak płaski jak biust pływaczek olimpijskich.Od dawno siedzę w tym temacie i cenię dużo wyżej bibliotekę azjatyckich filmideł, i nie mam wcale na myśli klasyczne kino, lecz te współczesne.
Recenzja to tylko symulacja intelektualna, ukierunkowująca na samodzielne myślenie o filmie. Lecz dla świętego spokoju, w razie jakbyście nagle bezzwłocznie narzekali na kino rozrywkowe, które skutecznie zabija metacritic.com ("A God Day of t Die Hard" - 28%), to skłaniam Was ku pochyleniu się nad koreańskimi perełkami. W przypadku gdy amerykańskie hamburgery nie odwzajemniły miłości, to azjatyckie kino pozostanie wierne. I nadal potwierdza się opinia, że gust filmowy jest jak kuchnia. To co zamiast schabowego, to może Shushi? I wcale nie musice brać Verdil na niestrawność..(...)Żegna się Puma w filmach tonący, na niedostatek wolnego czasu narzekający.

OCENA: 10

Z innej Beczki: Mechaniczna pomarańcza (1971) [Recenzja]



Tytuł: Mechaniczna pomarańcza / Clockwork Orange (1971)
Reżyseria: Stanley Kubrick
Scenariusz: Stanley Kubrick
Gatunek: Dramat, SF

Nie umiem krzyczeć, bo nie mam ust


Cóż to za świat moi drodzy Bracia, w którym to młody na ulicy pobije starego? Cóż to za świat moi drodzy Bracia, w którym to kobieta staje się przedmiotem obiekcji seksualnych ze strony mężczyzn? Cóż to za świat moi drodzy Bracia, w którym to ludziska hektolitrami wchłaniają do swojego organizmu, kolejne procenty śmierdzącego piwska, zamiast to łykać codziennie gorące mleko z dodatkami? Cóż to za świat moim drodzy bracia, w którym futurystyczna wizja muzyki opanowała uszy przeciętnego obywatela ogłuszając jego wewnętrzną duszę? Gdzie podziały się czasy, w których każdy słuchał z wypiekami na twarzy 9 symfonii Bethovena? Cóż to za świat moi drodzy Bracia, w którym to każdy reżyser współczesnego kina tworzy dla grubych zielonych z facjatą Lincolna, a nie dla widzów z ksztą inteligencji i z apetytem na dobre kino? Gdzie te czasy, w których każdy film po kilku latach stał się perełką, a za kilkadziesiąt klasyką kina nie tylko niezależnego? Ja wiem mój Drogi Kubricku, że teraz przewracasz się w grobie, na szczęście żyłeś jeszcze w czasach, w których nie liczył się wypaczony widz. W czasach, w których powstała "Mechaniczna pomarańcza", geniusz w każdym calu, moi drodzy Bracia.

Zacznijmy jednak od początku. Alex nie zna żadnych zasad moralnego życia, podobnie jak jego trzej kumple. Codziennie chodzą do baru, by napić się mleka, a potem kogoś skatować na ulicy albo obrabować. Na czele tej bandy wyróżnia się Alex, socjopata w czarnym meloniku, o niebanalnym uśmiechu i ilorazie inteligencji. Żyje on w czasach futurystycznych, w niedalekiej przyszłości, z kochająca rodziną. Policja depcze mu po pietach, a on nadal gwałci kobiety wraz ze swoją bandą oprychów. Niestety z tragicznym skutkiem. Trafia on w końcu do więzienia, które nauczy go podstawowych zasad człowieczeństwa. Wie jednak, że to będzie słoną nauczką w jego życiu. Chcąc zostać przywrócony do dawnego życia jako szanowany obywatel podaje się terapii prania mózgu, czy jednak to wystarczy by uczynić go dobrym obywatelem?

Kto nie zna chociaż jednego dzieła Kubricka na pamięć niechaj walnie się 50 razy w czoło i wmawiając sobie "jestem wypaczonym widzem, jestem wypaczonym widzem" niczym "Ojcze nasz" na dobranoc. Bowiem Kubrick to niebanalny reżyser, jeden z najbardziej charakterystycznych osobowości lat 90. Jego geniusz tworzenia filmów dał nam takie perełki jak ekranizacje "Lśnienia", którą uważam za jedną z najlepszych, a także "Odyseje kosmiczną", która już w latach 60. stała się jego pierwszym sukcesem. Obok "Full Metal Jacket", "Mechaniczną pomarańczę" wstawiam za najlepszy twór Stanleya.

To nie jest zwykłe dzieło luźnie nawiązującą do powieści Anthony'ego Burgessa, a stwierdzenie, że reżyser czerpie z niej garściami jest na wyraz przesadzone. Zacznijmy od głównego bohatera Alexa. Na początku filmu poznajemy go jako bezlitosnego psychopatę, który nie zna zasad moralnych. Pozbawiony jakiegokolwiek człowieczeństwa dokonuje on kolejnych gwałtów podśpiewując przy tym "Deszczową piosenkę". Nie jest on jednak zwykłym oprychem w czarnym meloniku. Spośród jego kolegów wyróżnia go przede wszystkim inteligencja, nie bez powodu słuchając w swoim zaciszu domowym 9 Symfonii Bethovena relaksuje się, potrafi docenić prawdziwą muzykę. Jego charyzma mogłaby przekonać Stany Zjednoczone do komunizmu, a Chiny do demokracji, człowiek o dwóch twarzach. W domu jako cichy chłopak, na zewnątrz socjopata z szerokim uśmiechem niestroniący od sarkazmów.

Jednak gdy trafia do więzienia, staje się on niewinnym chłopakiem. Wówczas podchodziliśmy do jego osobowości z dystansem i z lekkim respektem, w środowisku gwałcicieli i seryjnych morderców zyskuje u nas sympatie. Alex wie, jak wcześniej postępował i szczerze tego żałuje. Odnalazł natchnienie do życia oraz drugą szanse, by stać się dobrym człowiekiem. 

"Mechaniczna pomarańcza" to wyprawa do świata zadziwiających obrazów, muzyki, słów i uczuć. Stanley kolejny raz daje nam do zrozumienia, że to dzieło wielopoziomowe. Nie ma tu jednego przesłania dla widza, jest ich więcej. To obraz refleksji dla odbiorcy i sporą nauczką. Miedzy innymi kolejny raz Kubrick naśmiewa się z mediów i z władzy, przez która jesteśmy manipulowani. Niekompetencja na każdym szczeblu władzy, która za odpowiednie dolary zrobi wszystko, by przywrócić społeczeństwo do godnego życia. Jednak wbrew pozorom nie da się uleczyć pojedynczej jednostki, trzeba leczyć całe społeczeństwo. Kubrick nie byłby sobą, gdyby w swoich filmidłach nie umieszczał podtekstu politycznego oraz medialnego.

Gdy Alex wychodzi z więzienia jako "uleczony obywatel" ponosi karę za swoje czyny. Zostaje pobity przez starca i potem przez swoich kumpli, którzy są uwiecznieni już jako organ władzy. Wszystko się obraca przeciwko niemu, a teraz to on staje się ofiarą. Nowojorski reżyser definiuje na nowo pojecie zemsta, ponieważ pozbawiony istoty ludzkiej, Alex nie może definitywnie obronić się od agresji. Nie mając już własnego prawa do wyboru na odróżnienie dobra i zła, skrzywdzony nie tylko przez najbliższe otoczenie, ale także przez władzę i media. 

Genialny pod względem przekazu, ale także samej filozofii, jaką kieruje się Burgress w swoich powieściach, a jaką dodał od siebie reżyser. Postać Alexa, można porównać do naszego społeczeństwa, które jest manipulowane przez władzę. W dzisiejszych czasach nie mamy wyboru, to rząd wytycza na ścieżki, jakimi musimy podążać. Głównym bohater jest tego znakomitym dowodem. Kiedyś był zły, a potem zmuszony , by było dobry. To wszystko przez media, i ludzi na wyższych szczeblach władzy, przez których stajemy się jak zabawki, z którymi można zrobić co tylko przyjdzie nam na myśl. Lepiej być tym złym z wyboru niż dobrym z przymusu. Najgorsze co może być to człowiek pozbawiony wyboru moralnego nad swoim życiem. Kubrick o tym przypomina z każdą minutą filmu, kiedy patrzymy na main herosa.

Mimo że wcześniej obejrzałem ten filmy jako aspołeczny gówniarz, nie potrafiłem wychwyć tyle przekazów jakie nadaje reżyser. Teraz doskonale wiem, jaki geniusz kryje się w tym obrazie. "Mechaniczna pomarańcza" to nie jest zwykłe filmidło, o którym szybko zapomnimy. Tyle przekazów nie niesie żaden film. Podobnie jak w powieści Burgessa, znajdziemy odzwierciedlenie zemsty, władzy, której nie należy ufać, pojęcie dobro, a zło to tylko pretekst, całej
zachłanności i niebanalnej konserwatywności. Media także są przedstawione w złym świetle, ale co się spodziewać, skoro to przenie stajemy się obywatelami pozbawionymi wyboru moralnego i codziennie serwują nam pranie mózgu, kiedy za każdym razem włączymy telewizor. Krótko rzecz ujmując, jeśli cenisz kino, które trafia w inteligencje widza, to twórczość Kubricka łykniesz bez popitki, mimo tego, iż kiedyś szokował, a dzisiaj jest tylko słabym wyznacznikiem kontrowersyjnej pogardy dla widza. Jeśli klasyfikujesz się do wypaczonej klienteli, która woli z wywiniętym jęzorem oglądać kolejne części "Szklanej pułapki", to niech tak pozostanie. "Mechaniczna pomarańcza" w rękach nieodpowiedniego widza, staje się tylko zwykłym dziełem opowiadającym o przemianie zła na dobro.

Po seansie, po raz kolejny siedziałem na fotelu z otwartą mordą. Kiedyś gdy pierwszy raz sięgnąłem po ten film dostałem plaskacza, a teraz solidnego kopa w ryj, bo najwyraźniej doceniłem to co przekazał nam Kubrick. Mimo że film się skończył przez 5 minut oglądałem napisy końcowe, sam nie wiem dlaczego, potem udałem się do kuchni, by zrobić sobie cieple mleko z dodatkami, podśpiewując sobie po drodze "Deszczową piosenkę". Powróciłem do normalności moi drodzy Bracia. Chyba.

OCENA: 9.5

środa, 6 marca 2013

The Host: Potwór (2003) [Recenzja]



Tytuł: The Host: Potwór (2006)
Reżyseria: Joon-ho Bong
Scenariusz: Joon-ho Bong, Won-jun Ha
Gatunek: Dramat, Horror

W zagłębiu rury


Ponieważ sytuacja ekonomiczna zachodu jest tragiczna, jak podczas kryzysu naftowego sprzed lat trzydziestu, oczom kinofilom ukazują się kolejne oczojebne reedycje, sequele remake. Nie trzeba być dzieckiem, żeby wiedzieć, że wszystko to tylko ładne opakowanie, a idąc do kina po takich filmach oczekujemy masę efekciarstwa i totalnego odmóżdżenia. Wszak, nie tak dawno, do kin wchodziła Szklana Pułapka 5, co mimo niezłego wyniku w Box office, okazała się miernym produktem, będący jakąś tam reklamą dla Bruca Willisa (wódka się znudziła?). Słupek rtęci podbijają wyżej wspomniane efekty specjalne, które ostatnio są nieodłącznym elementem wielu kinowych sequeli. Wniosek? Dziś widz głosuje portfelem, ale nie zdziwcie się, jak po kinowym seansie, wyjdziecie nieco zawiedzeni. Wtedy wszelkie zażalenia, kierujcie do systemu podatkowego w kraju Abrahama Lincolna. No ale cóż, kolejny rekord w Box Offic'u został pobity! Właśnie daliście kolejną wille podstarzałym dziadkom, którzy drapiąc się po jajach w każde Boże rano, naśmiewają się z Ciebie, wypaczony widzu...

A co jeśli powiem, że efekty specjalne nie musza być wyznacznikiem totalnego odmóżdżenia? Kto szuka ten znajdzie, ale raczej radzę szukać na półwyspie koreańskim. Trochę historii, kliencie. W 2006 roku na festiwalu w Caness sporą sensację wzbudził koreański film "The Host" w reżyserii Joon -ho Bong'a.I choć była to wysokobudżetówka, cała zaprezentowana konwencja miała drugie dno. Po mimo dzielących różnic, pomiędzy Europejczykami a Azjatami, film niósł ze sobą sporo symboliki, odniesień i niezłej wizji reżyserskiej. 

Co byście zrobili, gdyby na rzecznym tarasie, gdzie odpoczywają ludzie, pojawił się ni stąd ni zowąd, wielki stwór przypominający rybę? Zapewne,sięgnęlibyście do kieszeni po świecące nadgryzione jabłuszko i w obliczu dramatu, nagrywalibyście całe zajście. Zapewne tak by było i w tym przypadku, ale na nasze szczęście reżyser nie miał ani krzty amerykanizacji. Wiadomo, chaos panika, bestia goni tu i tam, niszcząc dosłownie wszystko. W centrum tych istnie dantejskich scen, znalazła się też pewna rodzina, która prowadziła barek z proviantem nad rzeką. Los sprawił, że dotąd córka, która była oczkiem w głowie, zostaje porwana i wciągnięta do rzeki, przez bestie zostawiając po sobą nienaturalny plusk wody. Zdesperowany Ojciec wraz z wujkiem, postanawiają za wszelką cenę odnaleźć dziecię.

The Host: Potwór, trudno jednoznacznie zaszufladkować. Elementów horroru jest niewiele, głównie poprzez dramatyzm sytuacyjny ukazany w niektórych scenach. Potwór, który stanowi swoisty punkt kulminacyjny dzieła, przypomina trochę stwora z filmów Science-fiction. Także, dzieło Joon-Ho Bong'a trudno przypasować do jakiejkolwiek gatunkowości. Nie zmienia to faktu, że film jest wysokobudżetowy i zajął sporo czasu twórcom. Głównie za pełno scen kręconych na słynnych mostach w Seulu i efekty specjalne, które przypominają jak dzieło mistrzów Nowo-Zelandzkiej filmowej technologii.
Trudno zauważyć jakikolwiek wpływ amerykanizacji na te dzieło. Obraz jest własną wizją reżysera. Wygląda to trochę tak, że reżyser naśmiewa się z amerykańskich twórców, którzy w wysokobudżetowe produkcje, pompują masę dolców, nie pozostawiając w głowie widza nic, tylko pamiętne sceny w 3d. The Host, cechuje się wielowymiarowością, i złożolnością. Koreańczykowi, można jednak zarzucić trochę nierówne wprowadzenie widza. O ile pierwsze 20 min, są porywające, potem widz ma wrażenie, że reżyser za bardzo poszedł w stronę post-apokalipsowego surrealizmu, trochę nużąc filozoficznymi przesłankami o ustroju politycznym kraju, wymawiane przez bohaterów. Jednak, to czym film zdobył zaufanie widza, powraca na równe tory, serwując nam nieustanną akcje, która w gruncie rzeczy może okazać się przewidywalna, ale tak serio trudno stwierdzić jak film mógłby się zakończyć. 

Interpretowanie obrazu, nie musi być czynem skomplikowanym. Film jest pełen symboliki, a końcowe sceny, tylko potwierdzają tą tezę. Bohaterowie nieodłącznie także stanowią element krajobrazu wykreowanego przez Bong'a. Nie są to pionki podatne na głupie dialogi, jak kto głównie bywa w popcornowych produkcjach. Aurę wokół zamieszania, rozświetla ciekawie zaprojektowana ścieżka dźwiękowa, i czasem pomysłowe zdjęcia. To udany eksperyment, który zapewne wyląduje w kąt po pierwszych 15 minutach. To film z tej kategorii ,która "albo się wciągniesz albo zaprzestaniesz" i trudno się z tym nie zgodzić, ze względu na fakt, że reżyser czerpie pełnymi garściami z wielu gatunków, przerabiając taką mielonkę na swój własny światopogląd. I może to decydować o wyjątkowości tego ciekawego eksperymentu, wszak dziwaczne i trochę przerysowane, nosi ze sobą coś więcej niż początkowo wysuwające się na pierwszy plan efekty wizualne. Amerykańscy twórcy, się zarumienią, a widz może dostać palpitacji. Nie każdy kupi taką konwencje.

Bezpardonowo, cenie sobie filmy ze stajni azjatyckiej. I choć pajam miłością do amerykańskich klasyków, pod względem jakościowym przegrywa on z kinem Azjatyckim, które cenię trochę wyżej niż hamburgerowe ruchome obrazki. The Host, może nie jest wielkim arcydziełem, ale uważam, że warto pokusić się, ze względu na wyjątkowość. Wypełnione po brzegi, efektami specjalnymi filmy pozostawią po sobą pustkę w głowie? The host jest przykładem, że wysokobudżetowe produkcje niosą ze sobą iloraz, zahaczając o inteligencje widza. Jak każdą koreańską perełkę, przypinam do filmu plakietkę "polecam", a wy sami zdecydujcie czy obejrzeć. Łykniesz na sucho czy z popitką? Zależy od Ciebie. W razie skutków ubocznych eksperymentu, na profilu macie mój e-mail, możecie mi nawrzucać. Wydrukuje je sobie i będę miał czym palić w piecu.

OCENA: 7.0